Krzywcza.eu - Dla wszystkich, którzy dobrze wspominają lata spędzone w Krzywczy.


Jana Pawła Gawlika [obok zdjęcie nekrologu], poznałem w 1998 r. może nie osobiście, bo tylko rozmawialiśmy ze sobą ze 2 razy telefonicznie i wymieniliśmy korespondencję. Prosiłem go o pomoc w dotarciu do źródeł o „Ruskiej parafii”, jak się w Krzywczy mówiło ze względu na to, że był z nią rodzinnie związany. Rozmowy były długie, ale pan Jan kategorycznie twierdził, że nie za bardzo może mi pomóc bo nie posiada żadnych materiałów, a i zdjęcia też się nie zachowały. Z tego powodu namawiałem go, by napisał swoje wspomnienia, nęciło go to, ale nie obiecywał. Z jakiś powodów pan Gawlik nie darzył mnie sympatią [Chociaż się domyślam]. Odwiedził nawet Krzywczę gdzieś ok.2000 r., ale nie spotkaliśmy się. Zresztą bywał w niej, co jakiś czas odwiedzając szkołę – dawaną plebanię greckokatolicką i księdza Lorenca. Raz nawet przyjechał z Wisławą Szymborską, która mieszkała w Babickim dworze.

I oto niespodziewanie jakiś czas temu dotarłem do wspomnień J.P. Gawlika. Również tuż przed jego śmiercią poznałem jego syna Wojciecha i odwiedziłem go w Krakowie. W tym czasie pan Jan jeszcze żył, ale był już ciężko chory. Zmarł 22 marca 2017 r.

Swoje wspomnienia o przedwojennej Krzywczy J.P. Gawlik zatytułował Krzywieckie okruchy, reminiscencje, pożegnania. Jak każde wspomnienia są jego subiektywnym spojrzeniem na to, co minęło bezpowrotnie, ale zachowało się w pamięci. Są napisane piękną polszczyzną, jak na literata przystało, z mnóstwem wstawek interpunkcyjnych i nie używanych już dziś wyrazów. Tekst bardzo ciekawy, autor opisuje wiele wątków życia przedwojennej Krzywczy, szczególnie bardzo dobre stosunki wyznaniowe. Na tym tle przedstawia swoje życie i ocenę z perspektywy czasu ten świat, który już nie istnieje. Jak każde wspomnienia, rzeczywistość Krzywczy sprzed 1939 jest wyidealizowana. W rzeczywistości nie wszyscy się lubili, a oczywiste animozje między Polakami, Rusinami i Żydami istniały, choć nie przeradzały się długotrwałe konflikty. Mogę przytoczyć na to wiele dowodów. Ale taka jest nasza pamięć, że zachowujemy w niej wydarzenia przyjemne. Warto też zaznaczyć, że wspomnienia mają to do siebie, że niektóre fakty są z lekka naciągane i nie do końca zgodne z prawdą historyczną.

Tekst wspomnień został przeze mnie lekko zredagowany – dodałem tytuły rozdziałów i dopiski w nawiasach kwadratowych oraz zdjęcia. Ale przenieśmy się w świat, który już nie istnieje, tak jak świat naszego dzieciństwa, tych którzy wychowali się w Krzywczy też już nie istnieje.

Piotr Haszczyn [marzec 2021]

 Zapraszamy na blog  - http://krzywcza.blogspot.com/

 

Jan Paweł Gawlik

 

KRZYWIECKIE OKRUCHY, REMINISCENCJE, POŻEGNANIA

 

Rodzinna tajemnica

Z Krzywczą związany byłem od zawsze, Od zawsze, to znaczy od wczesnego dzieciństwa, wiadomo było bowiem, że mieszka tam moja ciotka Olga, siostra Taty, żona miejscowego proboszcza ks. Jana Kalimona [Na zdjęciu obok rodzina ks. Kalimona i być może autor wspomnień przed plebanią], i daleka kuzynka /lub związana z nim podobnym stopniem pokrewieństwa/ drugiego krzywieckiego proboszcza, ks. Władysława Soleckiego. Jasne jest przy tym - jasne i naturalne - że w tym stanie rzeczy jeden z tych kapłanów musiał być wyznania grecko-katolickiego, które nie wymaga od swoich księży zachowania celibatu, drugi zaś, ów daleki krewny - księdzem rzymskokatolickim. Tak więc spokrewniony byłem z obydwoma proboszczami, ale przemieszkiwałem /i to przemieszkiwałem często/ na "ruskiej plebanii", prowadzonej jednak całkowicie po polsku, w polskim języku i tradycji kulturowej, i to nie tylko dzięki niewątpliwej polskości mojej ciotki, ale także dzięki lwiej w tej materii przewadze domowników. Mieszkała tam stale babcia Helena, a cała rodzina drugiej siostry Ojca, Janiny,  zamężnej ze Stefanem Hankiewiczem, sędzią Sądu Apelacyjnego w Katowicach i matką dwu ostrych, dorodnych młodzieńców, Adama i Staszka, również była polska. Rodzina ta wprawdzie nie mieszkała w Krzywczę, bywała tam jednak regularnie na wakacjach, a to, co działo się wówczas towarzysko i siłą rzeczy, obyczajów, miało znaczny wpływ na barwę i treść tego domu.

Tak więc problem narodowy przed II wojną światową w "ruskiej" plebanii w ogóle nie istniał. Nie istniał on również na "polskiej" plebanii, u wujka Władka Soleckiego, który, acz nader surowych obyczajów nie miał w tej materii żadnych zahamowań. Jego plebania ponadto, podobnie jak jej "ruska" siostrzyca, podczas wakacji opanowana była każdorazowo przez bliską wujowi rodzinę Markiewiczów ze Lwowa. Stał na jej czele wspaniały skądinąd, majestatyczny pan, Prezes Wyższego Urzędu Górniczego we Lwowie, były szef górnictwa naftowego. w zagłębiu drohobycko-borysławskim, wuj Aleksander /dr inż./, żonaty z ciotką moją, Zofią, ojciec dwóch dorodnych synów: Janka /Siunka/ i Jerzego oraz polonistki Marysi, niefortunnej kopii swojej matki. Kuzynka Marysia zaczynając z wysoka, obiecująco i ambitnie, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych w głębokiej nędzy kończyła żywota w naszym rodzinnym Lwowie, gdzie mimo zaproszeń i namów braci żyjących jeszcze wówczas i to dostatnio w Anglii, pozostała jako niezłomna strażniczka grobów i w zaszczytnej randze medsestry - groszowo opłacana opiekunka lwowskich syfilityków różnych nacji.

Krzywcza dzieciństwa

Ale wówczas, przed wojną, wszystko to było jeszcze daleko, nie do wyobrażenia [ Na zdjęciu obok J.P. Gawlik]. Żyliśmy w istocie nader jeszcze blisko XIX wieku, w szczególnym, galicyjsko-prowincjonalnym klimacie, w społeczeństw: trójreligijnym i trójkulturowym, bo i Żydzi składali się również na soczystość tego obrazu. A że i do okolicznych dworów obficie zjeżdżała na wakacje akademicka głównie młodzież różnej płci, zainteresowań i temperamentów więc włóczyło się to bractwo z dworu do dworu, z plebanii na plebanię, zapewne nie bez wpływu na sumę swoich życiowych doświadczeń, a może nawet i kształt przyszłych rodzin. 

W całości więc krzywieckiej - a miałem tam liczne kontakty, znajomości i przyjaźnie na różnych szczeblach — było to życie rozwarstwione, podległe surowej społecznej hierarchii. Na samej górze właściciele ziemscy ze swoim środowiskiem, gośćmi i rodzinami, "dziedzice” z najbogatszym w okolicy właścicielem złącznych krzywieckich dóbr panem Bocheńskim /imienia niestety nie pamiętam, ale leży na krzywieckim cmentarzu, więc łatwo sprawdzić/ oraz paru okolicznych wsi z Wolą i Średnią włącznie. Dalej państwo Radomyscy z Babie i Romanowscy z Ruszelczyc. Z mocno już dojrzałą latoroślą Radomyskich w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych spotkałem się w polskiej sekcji londyńskiej centrali BBC, a któryś z Romanowskich /starszego tym razem pokolenia/ był podobno poetą i nawet własnym sumptem wydał jakiś tomik opisujący urodę Ruszelczyc. Dzieła tego nie czytałem, słyszałem o nim jedynie. Ale gdzie Babice, San, tamte lata, a gdzie „mocarstwowy, dumny Aldwych...

Z Radomyskimi miałem ponadto kontakt ważniejszy, chociaż całkowicie, metafizycznie wręcz irracjonalny. Oto w połowie lat trzydziestych - dzieciak przywieziony z Krzywczy jako bagaż lub utrapiony dodatek do wcześnie umówionej wizyty w Babicach - od nich właśnie dostałem w prezencie blaszane pudełko po herbacie „Batavia" a w nim dziesiątki znaczków z całego bez mała świata. Australia, Togo, Przylądek Dobrej Nadziei, Jamajka, USA, Egipt, Italia... Nagle otworzyły się przede mną nieprzeczuwane  perspektywy, kraje, kontynenty. Nagle, wsparta obrazami, uruchomiła się wyobraźnia.

Oczko niżej, ale prawie równorzędnie z dworami, sytuowały się plebanie - ale już w zależności od klasy swoich gospodarzy i ich powiązań społecznych. Dalej plasowała się miejscowa inteligencja, a więc poczta czyli niezapomniana Tosia w różnych epokach stale na straży i w służbie Instytucji - i dwie jej krewne: Maniuta i Irena Mrozówny. Dalej nauczyciele, osiadli tu na stałe emigranci z miast /radca Sztroner np./, nieco z boku Policja, zamożniejsi kupcy i ludzie o ciekawej biografii i bogatej osobowości.

Rządca Rydz

Na przykład rządca krzywiecko-wolskich i położonych na Średni dóbr Bocheńskich pan Rydz [Na zdjęciu August Rydz], bardzo przyjazny, szykowny i z fantazją pan. Objeżdżał on obszerne włości swoich mocodawców elegancką bryczką doglądając karbowych i ludzi pracujących w polu. Jeździł zawsze z nieodłącznym sztucerem /lubił polować/, a w mojej świadomości pozostał osobą nieporównanie bardziej światową, sportową i wszystkomogąca niż zapyziały, stary, niezupełnie dobrze kontaktujący ze światem właściciel dworu. Zdarzało się nam /!/ w gęstwinie okalających San zarośli zasadzać się na jastrzębie i myszołowy wystawiając na wabia potężnego puchacza, którego ten krzywiecki nemrod hodował w tym celu — wielkie, groźne, do sowy podobne ptaszysko. Strzelał wyśmienicie i na 300 - 400 metrów trafiał zawsze stojącą czaplę. Bardzo mi to imponowało, chociaż dziś miałbym już w tej sprawie inne odczucia. Ale życie zwierząt nie było tu w cenie i tak codziennie do krzywieckiego rebego podlegli mu wierni, głównie słabszej połowy rodzaju, zanosili różne skrzydlate ofiary, a ten -na ścięcie przyległej do swojej chaty, nad rzeczką, blisko już młyna, dokonywał rytualnego uboju. Było to zapewne zgodne z przykazaniem, ale trwało długo i najpewniej nie zachwycało najbardziej zainteresowanych. Sporo dalej zaś od strony Błoń na granicy zabudowań, nad tą samą strugą stała -  niewielka, powszechnie dostępna ubojnią gdzie szlachtowano amatorsko, bo najczęściej osobiście, świnie, krowy i cielęta, a co najmniej na połowę m niosły się odgłosy tej poruszającej działalności. Na plebanii zaś, co najmniej raz w tygodniu ciotka Olga wydawała wyroki na kolejne kaczki, gęsi lub kurczęta i chociaż czyniła to podobno z ciężkim sercem drób jadaliśmy chętnie i w dobrym wydaniu. Teraz, gdy podaż porcjowanego mięsa zdaje się przewyższać popyt mało kto pamięta, że nie tworzy się ono w fabryce, tylko ma swoją nieodmienną, jedynie jak dotąd drogę.

Ale wracajmy do rządcy. Czasem obok mnie zasiadała w bryczce jakaś wakacyjna piękność, zaszywaliśmy się wówczas niekiedy w otulającej San gęstwinie i urządzali ukryte, wyścielane kocami stanowisko łowieckie, poczem ten artysta wysyłał mnie nieodmiennie do odległej o jakieś 2 kilometry Krzywczy po zapomniane papierosy, zapałki lub inne czekolady, ja dziwiłem się niepomiernie i dziwię nadal jak ten tak sprawny i elegancki pan mógł nie pamiętać o najpotrzebniejszych rzeczach.

Sąsiedzi Ruskiej plebanii

Ale od tej obyczajowości, która rozrosła się nam nadmiernie, przejdźmy może raczej do chłodnej, społecznej relacji, bo nie obyczajowość wydaje się najważniejsza w tych wspomnieniach, ale obraz Krzywczą, której już nie ma. A w tej przemieszanej społeczności, poddanej surowym podziałom i hierarchiom, Żydzi trzymali się  osobno. Mimo tego zaprzyjaźniony byłem serdecznie z vis a vis "ruskiej" plebani w tzw. Ulicy, nieco starszym ode mnie Mechciem - synem wdowy - krawcowej i bratem 4 marnujących się w istocie jej córek-pomocnic. Mechcio wprowadzał mnie w tajniki dorosłego życia, niestety bez udziału sióstr, ale i tak mam ich wszystkich w serdecznej, przyjaznej pamięci. Ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej" wgniotło krzywiecką społeczność starozakonną w anonimowy grób, ma ona jednak ciepłe miejsce w moich wspomnieniach - tylko — świeczki nie ma gdzie zapalić...

Nieco dalej, nad rzeczką, w efektownym domu mieszkał, a w obszernej i zwykle pracującej kuźni działał krzywiecki kowal, ówczesny symbol rzetelnego trudu i wyższości człowieka nad opornym żelazem, często odwiedzany dla magii paleniska i niezaprzeczalnej ekspresji rozpalonego do białości metalu. A także dla urzekającej muzyki młotów kształtujących taką rozgrzaną materię. Najmilsze chwile spędzałem jak już wspomniałem, z rządcą, który był - i to wypada powtórzyć - osobą nieporównanie ciekawszą od własnego mocodawcy. Miałem zresztą z tym mocodawcą niemiłą przygodę, którą dla barwności zdarzenia opowiem. Otóż zapragnąłem raz łowić raki, hojnie rozmnożone na Woli w potoku przepływającym przez pola Bocheńskich [Na zdjęciu obok Emanuel Bocheński]. Aby je łowić potrzebna była jednak zgoda samego właściciela terenu - wybrałem się więc do niego, 9 albo może 11 letni obywatel, znany mu zresztą dobrze, byłem bowiem niekiedy zabierany do dworu na różne przyjęcia i uroczystości, a wuj mój, ksiądz Kalimon, regularnie grywał z nim w brydża i co najmniej raz w tygodniu czynił to z pasją do białego rana. Albo przynajmniej do bardzo późnej nocy. Wybrałem się tedy, stanąłem przed obliczem, wyłożyłem petycję, która wydawała mi się czczą formalnością, a ten dostojnik, właściciel tylu włości, nie wiem czy Państwo uwierzycie odmówił mi zwyczajnie i, jak do dziś mi się wydaje, odmówił bezczelnie.

Ale nie to wprawiło mnie w osłupienie i nie dlatego "do dzisiaj pamiętam tę scenę sprzed - wstyd napisać — 64 lub 65 laty. Pamiętam ją dlatego, że Jaśnie Pan Dziedzice, odmówiwszy, podał mi łapę całą pokrytą starczymi, wątrobianymi plamami, które dzisiaj sam hoduję. Łapę obficie porosłą grubym, rudosiwym włosem. A gdy przyjąłem ją odruchowo podsunął mi cały ten pasztet, prosto pod usta, jak prawdziwy biskup, a ja, zaskoczony i ogłupiony, pocałowałem ją, nie bez obrzydzenia zresztą, Poszło mi tym łatwiej, że był to dla mnie zwalisty, tęgawy pan, ja zaś mimo, że nie jestem ułomkiem, byłem wówczas sporo niższy od niego - patrzyłem więc pod górę, gdy on patrzył w dół i tak to się właśnie stało. Obrzydzenie zwietrzało zresztą przez pół wieku i teraz bardziej zadziwia mnie to wydarzenie niż oburza. Feudalizm spotkał się tam z człowiekiem, który miał zobaczyć w przyszłości jak drugi człowiek ląduje na księżycu/ cóż z tego, że pomogła m w tym telewizja/, zobaczyć na żywo ciepłe jeszcze pozostałości Majdanka i to co wydarzyło się na Manhatanie 11 września 2001. I tak oto stanęły naprzeciw siebie dwie epoki, dwie mentalności i pewnie więcej niż dwa pokolenia, nieświadome zresztą istoty rzeczy, ani tego, co się wydarzy w rozkręcającym się dopiero XXI wieku.

Pierwsze radio

Nie było to jedyne wówczas zderzenie epok i stylów życia. Ojciec mój zjawił się w Krzywczy i paradował po niej w eleganckich lnianych spodniach niemal całkowicie białych - a gromada dzieciaków biegła za nim drąc się na pół rynku, że wędruje w gaciach... Albo — w roku bodaj 1936 - wujostwo proboszczostwo zafundowało sobie nowoczesną super heterodynę - to jest lampowe radio na baterie /prądu jeszcze na plebanii nie było i nie wiem czy w ogóle był on w Krzywczy/ o ładnym czystym, nośnym brzmieniu. Ktoś wpadł na pomysł aby postawić je na oknie otwartym na ulicę oddzieloną majestatycznymi lipami i włączyć muzykę. Pół Krzywczy zleciało się oglądać to dziwo - oglądać i słuchać — i było to dla nas wszystkich ważne przeżycie. Wyraźna przepustka do innej, nadciągającej epoki.

Stefan Stroński

Myliłby się jednak ten, kto czytając te wspomnienia kojarzył by ówczesną Krzywczę z zapyziałą prowincją, ze światem zabitym deskami. Autobusowa komunikacja między Przemyślem a Dubieckiem i Dynowem działała nader sprawnie, ruch na tej szosie - utwardzanej żwirem, bo o asfalcie nikomu się tu jeszcze nie śniło —był odpowiedni, gazety dochodziły, telefonia /na poczcie!/ była do dyspozycji  /tyle, że nie było dokąd dzwonić/, organizacje społeczne lat trzydziestych działały i rozwijały się i także w Krzywczy czuło się żywe tętno czasu, Ale prawdziwą arką przymierza między cywilizacją lat trzydziestych a feudalno-austriacką tradycją Krzywczy, żyjącej przez lata pod berłem Najjaśniejszego Pana, był niewątpliwie Stefan Stroński [Na zdjęciu obok].

Stefan Stroński był /nie wiem z jakiego tytułu, ale był/ spadkobiercą Bocheńskich. Był przyszłym dziedzicem i po ich najdłuższym Życiu miał pozostać właścicielem Krzywczy wraz z przyległościami. Sposobił się więc do tej roli - niczym książę Karol do objęcia brytyjskiego tronu po najdłuższym życiu Elżbiety II. Nie wiem, co studiował, ale przyjaźnił się z młodymi Markiewiczami /polska plebania/ i młodymi Henkiewiczami /ruska plebania/ i był w ogóle światłym, nowoczesnym, sympatycznym panem, jeżdżącym po Europie i smakującym życia nie w jego nieco wczorajszym, krzywieckim wydaniu, ale w najlepszym stylu lat trzydziestych. Mieszkał w Przemyślu i moje pierwsze w życiu 80 km/godz. doświadczyłem w jego automobilu, kiedy to z jakichś powodów odwoził mnie /nas?/ z Krzywczy do Przemyśla, na pociąg do Lwowa. Odwoził z wielką kitą pyłu za pojazdem, szybkość bowiem była spora, a droga zaledwie utwardzana...

Ale czas mijał, Bocheńscy niczym Elżbieta II, odznaczali się dobrym zdrowiem li sukcesja, pewna na pozór, co raz to odsuwała się w się w czasie aż przyszła wojna podczas, której Bocheńscy odeszli w końcu z tego świata. Wkrótce potem front przetoczył się przez te ziemie, a nowi władcy raczej odbierali majątki niż pozwalali obejmować je w posiadanie prawowitym spadkobiercom. Spotkałem się jeszcze ze Stefanem Strońskim w czasie wojny, a nie wiem czy i nie po jej zakończeniu. Bywał on bowiem u wujostwa Markiewiczów we Lwowie, ja bywałem w Przemyślu, głównie u Stefanii Jacyszynównej, malarki zaprzyjaźnionej z Kalimonami i obecnej w naszym życiu jako autorka dwu udanych portretów Ciotki i Wuja oraz małego kiedyś Adasia, portretów dobrego pędzla, co z przyjemnością zaświadczam. Przyjaźnię się ponadto z czynną nadal kuzynką Strońskiego, wybitną pisarką Anną Strońską i pozostało mi po nim takie właśnie, serdeczne wspomnienie.

Piętno wojny

Wojna w ogóle pozostawiła tu głębokie ślady. Bo najpierw w San /w latach 1939-41/ stał się granicą między okupacjami niemiecką i sowiecką, oddzielając głęboko Chyrzynę od Krzywczy, gdy przed wojną wystarczyło skorzystać z promu na Sanie. Potem okupacja niemiecka z nieszczęsną, nasilającą się z czasem wojną domową polsko-ukraińską, znaczona pasmem wzajemnych mordów i pożarów odcisnęła tu swoje wielorakie /Żydzi/ tragiczne piętno. W kilka lat po jej zakończeniu uszczęśliwiono nas wszystkich budową socjalizmu w jego szczególnie brutalnej, stalinowskiej wersji, osłabionej dopiero wydarzeniami polskiego Października /1956/. Zażyła znajomość, przyjaźń właściwie, między krzywiecką plebanią wujka Kalimona, a chyrzyńska plebanią księdza Chylaka uległa gwałtownemu przerwaniu. Ale bodaj jeszcze w 1939 albo 1940 roku zjawiła się u nas we Lwowie najmłodsza dwudziestoparoletnia córka chyrzyńskiego probostwa z wielką, iście szekspirowską rozterką - zakwaterowano bowiem u nich, w Chyrzynie, sztab jakiejś zwycięskiej wyzwalającej nas właśnie jednostki Czerwonej Armii, kilku czy kilkunastu oficerów, a ona, biedaczka, zakochała się w jednym z nich... Dobrym, kulturalnym, prawdziwym inteligencie... Ale czy można zakochać się /kochać się/ w najeźdźcy?

Wuj Kalimon również nie przeżył tej wojny. Probostwo uległo likwidacji /akcja "Wisła", a cała pozostała "ruska" plebania /ciotka Olga, Adam Hankiewicz, jego „matka czyli ciotka Janina/ przeniosła się do polskiej plebanii, do wujka Władka Soleckiego, Nie lubiłem wujka Soleckiego. Był to gorący społecznik /o czym za chwilę/, ale także, równocześnie, ciasny doktryner, bigot zwyczajny, a że jeszcze dodatkowo mniej więcej raz w roku kazał strzelać do kolejnego psa, gdy ten mu się znudził lub podpadł czymkolwiek — więc przyjaźni między nami nie było i być nie mogło. Ale zorganizował i bodaj finansował w Krzywczy szkołę powszechną /albo obok, albo jako część działającej tu zawsze szkoły/ prowadzoną przez siostry z zakonu Mari Panny, tak zwane Marianki, które tutaj sprowadził i osiedlił /wybudował dla nich dom naprzeciw plebanii, po stronie cmentarza) i w ogóle pod tym względem był bardzo w porządku. Uczyła w tej szkole przez wiele lat wielkiej klasy i prawdziwej charyzmy siostra Marta, którą uwielbiałem ilekroć Ojciec mój, drukarz, pozostawał we Lwowie bez pracy, a bezrobocie było przed wojną równie dramatycznym jak i dziś problemem, odsyłano mnie do zamożnej Krzywczy, gdzie ciotka Olga i babcia Helena dbały o mnie aż miło, wuj Kalimon przyjaźnie. aprobował /dawałem mu grosza na szczęście przed każdorazową wizytą u dworu, a on, po wygranej w brydża, dzielił się ze mną: uczciwie połową zdobyczy. To tutaj w Krzywczy, nazywano mnie wówczas powszechnie -"paniczem", co wspominam z czułością przez prosty sentyment do umykającej chyżo przeszłości. Jako "panicz", ale na równych, demokratycznych zasadach, uczęszczałem niekiedy do krzywieckiej uczelni i poddawałem się słodyczy i magii siostry Marty, a obserwując z boku całe to paroosobowe zakonne i plebańskie towarzystwo mogłem stwierdzić- a teraz zaświadczyć- jak jednak przyzwoita była to służba. Ile było w tym skromności, dobroci i pracy "od podstaw"

Niespodzianka Wujka Soleckiego

Ale największą niespodziankę wujek Solecki [ Na zdjęciu obok]: sprawił mi niedawno, sześćdziesiąt lat po swojej śmierci. Oto wśród licznych moich wad, dziwactw i namiętności mieści się także, zaszczepione przez Radomyskich, zainteresowanie filatelistyką. I to w jej dojrzałej, wyspecjalizowanej postaci. Zbieram znaczki polskie i zajmuję się ich kwalifikacją, a jest to rozległa, trudna wiedza, zajmująca sporo czasu i wymagająca znajomości związanej z nią literatury. Zwłaszcza początki emisyjne po I wojnie światowej wydają się interesujące. Na gruzach zaborów poszczególne dyrekcje „unaradawiały” wówczas pozostałości po poprzednikach, opatrując je nadrukiem "Poczta Polska i ewentualnie nowym nominałem. Tak zrobiła Warszawa, Kraków, Lublin, Poznań, nie licząc mniejszych miejscowości, gdzie procedura taka stawała się prymitywnie realizowaną, ale jednak regułą. Kraków obok zastanych znaczków poczty austriackiej przedrukował także pozostałe po niej korespondentki Opatrzył je przy tym sporą liczbą odmian podstawowego nadruku, co zwiększa jeszcze nasz filatelistyczny apetyt i przynajmniej niektórych z nas skłania do tropienia tych różnic. I oto u jakiegoś sprzedawcy wypatrzyłem niedawno taką kartkę nadaną 6 czerwca 1919 r słaną z miejscowości "Krzywcza am San/nad Sanem" i opatrzoną odpowiednią dwuobrączkową pieczęcią pocztową z zacytowaną wyżej treścią. Wystarczyło to, by ją kupić, nie tyle dla rzadkości nadruku, ile /jak się Państwo domyślacie/ dla miejsca wysyłki. Karta zaadresowana jest "Bank krajowy /filia/Kraków" (pisownia wg. oryginału), a jej treść brzmi "Prosimy o łaskawe przysłanie 5000 koron na rachunek bieżący Spółki oszczędności i pożyczek w Krzywczy”. Pod tym tekstem zaś gumowa, fioletowa pieczątka "SPÓŁKA OSZCZĘDNOŚCI I POŻYCZEK w Krzywczy n/. Sanem / Stowarzyszenie zarejestrowane z nieograniczoną poręką" I podpisy: I. Krzycińska [zapewne Julia Krycińska], Ks. Wł. Solecki, Jan Milcarz". Całość jako walor filatelistyczny zagwarantował, co do jego autentyczności najwybitniejszy dziś ekspert znaczków polskich Lesław Schmutz /z oznaczeniem "Cp 16a typ 73"/

Mój Boże! Wiedziałem, że wuj był w Krzywczy długoletnim, zasiedziałym proboszczem. Nie wiedziałem jednak że całą II Rzeczpospolitą przeżył nad Sanem, że powitał tu niepodległość i czuł się zapewne współgospodarzem tej ziemi.

Plebania spadkobierców ks. Soleckiego

Po nim proboszczem został ks. Stanisław Lorenc, kontynuujący dobre tradycje poprzednika, nawet ciotki czas jakiś korzystały z jego, gościnności, nie mówiąc już o schorowanym i niedołężnym Poprzedniku, a potem pojawił się ks. Stanisław Sroka, który obszedł się z plebanią nader osobliwie. Mieściła się ona zawsze w rozległym, parterowym budynku z szeroką werandą otwartą na panoramę miasta, z okazałą drewnianą stodołą po prawej i równie efektowną stajnią po lewej, nico poniżej głównego budynku — w cieniu rozłożystych, wspaniałych lip  i okolonych sędziwymi modrzewiami. Osłaniały ją od wschodu, od strony Reczpola. Czerwony dach z wypalanych dachówek i te majestatyczne stuletnie — lipy przydawały całości urody i powagi. Były częścią Krzywczy, częścią jej krajobrazu.

Bywam tu rzadko, by nie zacierać wspomnień i nie spospolitować sobie niezwykłej dla mnie charyzmy tego miejsca. Jakież więc było moje zdziwienie gdy wjeżdżając po latach od strony Przemyśla nie zauważyłem plebanii. Ani dachu, ani lip, ani budynków gospodarczych. Stał tam natomiast, na szczerym polu, jakiś jaskrawo biały budynek pod blachą, goły jak świeżo powity obywatel, zupełna obcość i głęboki dysonans w krajobrazie. Z największym trudem rozpoznawałem w tej goliźnie przemalowane i "zmodernizowane" dziedzictwo wujka Soleckiego. Ale uparty, a ponadto ciekawy świata, zaszedłem od strony kuchni, skorzystałem z dzwonka i uzbroiłem się w cierpliwość. Jakoż po dłuższej chwili, uchyliwszy drzwi, zjawiła się w nich ocieniona i sienią postać nowego gospodarza. Przedstawiłem się więc, powiedziałem ktom zacz, jakie związki łączyły mnie i łączą z międzywojennym gospodarzem plebanii i z bezpośrednim poprzednikiem rozmówcy, czyim jestem krewnym, kiedy tu mieszkałem i w ogóle, że interesuję się Krzywczą jako miejscem wspomnień, uśmiechem przeszłości. Nie zrobiło to jednak na gospodarzu spodziewanego wrażenia, poinformował mnie natomiast uprzejmie, że ks. Soleckiego nie znał, ks. Lorenc już tu nie mieszka, poczem ani na chwilę nie uchyliwszy drzwi szerzej niż na 30 -40 centymetrów zamknął mi je przed nosem uważając najwyraźniej rozmowę za skończoną. Bóg z nim. Po tym reformatorze plebanii nie należało się zresztą więcej spodziewać. Liczyłem jednak na jakąś kawę lub herbatę, na rozmowę o dziś i o wczoraj. Może z następcą będę miał kiedyś więcej szczęścia?

Przedwojenna Krzywcza

Ale pióro nagli, już powojenne, jak widać, zdarzenia przybierają formę relacji, a dawna, przedwojenna Krzywcza, Krzywcza państwa Bocheńskich, Krzywcza wujów Soleckiego i Kalimonem pogrąża się w niepamięci, oddala i blednie aż — by zacytować Miłosza - "Aż ta epoka, co go /ją/ znała stanie się już niezrozumiała. I jaka była w tym trucizna największy spec się już nie wyzna". Nie pozostaje mi więc nie innego, by jako świadek, ale równocześnie dziecko prawie, rozdokazywane i ufne w tamtych latach, efemeryczny paniczyk z ruskiej plebanii, a dziś prawdziwy już senior spoglądający coraz częściej na księżą oborę, wygrzebać z pamięci to i owo z gorzką świadomością jak marna jest to próba wobec wartkiego nurtu sprzed pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, siedemdziesięciu laty. Wracajmy więc do przedwojennych konkretów. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy zjawiłem się tu po wojnie uderzyła mnie przede wszystkim smutna szczerbatość Rynku. A był on w latach trzydziestych gęsto zabudowany. Dom przy domie, sklep przy sklepie - zwłaszcza w pierzei naprzeciw cerkwi. I w pierzei na osi ulicy. Na samym rogu, blisko kościoła miał swój sklep Marceli Walaszek. Tęgi okrągły nigdy się nie mieścił w swojej koszuli, ani, tym bardziej w ubraniu. Przyjmowany na plebanii jako towarzysz rozmów mojej ciotki tytułował ją wylewnie "pani dobrodziejko", co śmieszyło mnie wtedy niepomiernie, a teraz raczej pozostawia odrobinę melancholii.

Dalej - w stronę ulice - był sklep żelazny, żydowskie sklepy bławatne, konkurencyjny dla Walaszka, bogaty i dobrze zaopatrzony sklep Noworolskich, a po prawej stronie idąc w kierunku ulicy, tuż obok Poczty /przeniesionej potem w pobliże kościoła/ miał swoje siedzibę, po schodkach, rzeźnik i masarz pan Dudziński. Biegałem tam często z monetą 5 albo nawet 10 groszową ofiarowaną przez niezawodną w takich razach babcię, biegałem po kawałek kiełbasy, zawsze bowiem, od najwcześniejszego dzieciństwa, byłem, jestem i zapewne pożegnam ten świat jako zapalony admirator kiełbasy. Wystarczy wyznać, że jednym z najpoważniejszych moich problemów teologicznych związanych z przemyśleniami tamtych lat było pytanie czy ten, który wynalazł kiełbasę na pewno jest w niebie? Niestety, nie uzyskałem na nie, jak dotąd, wiarygodnej odpowiedzi, nie pozostaje mi zatem nic innego jak sprawdzić rzecz osobiście. Ale wracajmy do zabudowy. Już w ulicy mieścił się świeżo zbudowany, tym razem ukraiński i też "Ludowy" dom dla tej społeczności. Albo inwestycja podobnego przeznaczenia. Należał on, jak słyszę do Proswity - tak go w każdym razie nazywano. Dom ten przez lata stał niewykończony / zauważcie Państwo: już ukraińską gdy plebania nadal pozostawała "ruska"/ i rzadko go z tego powodu używano, ale gdy do Krzywczy zjeżdżał wędrowny teatr /miało to miejsce, daję słowo/ - grywano tam właśnie. Trupa mieszkała wówczas na plebanii /"ruskiej" ma się rozumieć/, chociaż zespół był najwyraźniej polski. Mimo obszerności miejsca  /6 sporych pokoi, jeśli dobrze pamiętam/ co młodsze adeptki, jak podejrzewam, dzieliły łoże z moim świętej pamięci kuzynem Adasiem Hankiewiczem, czarującym prawnikiem i koneserem życia, który przemieszkując w Krzywczy dłużej niż ja i starszy ode mini co najmniej o dwunastolecie miał w tej materii spore zasługi. Dalej było jeszcze parę domów, zjazd do rzeczki i zarysu drogi wzdłuż niej, potem dom i pracownia matki Mechcia i czterech sióstr, dalej wspomniana już i opisana kuźnia i dom kowala /nazwiska nie pamiętam, lata nie są łaskawe, a naprzeciwko, po prawej stronie ulicy stała plebania ruska, a dziś szkoła od 35 lat pod rządami pana Stanisława Kocyły. Cała prawa pierzeja ulicy, ta po stronie plebanii, była w ogóle gęsto zabudowana i choć miałem tam przyjaciół i dobrych znajomych również - poza domem Gałuszków — nie pamiętam nazwisk, za co przepraszam.

Wyjątkowe osobowości

Pozostają więc już tylko pojedyncze egzemplarze - indywidualności i osobliwości przedwojennej Krzywczy. Należał do nich niewątpliwie wspomniany już radca Sztroner [zdjęcie obok nagrobek Tadeusza Sztronera], emigrant bodaj z Przemyśla, wielki amator preferansa /o ile Dwór faworyzował brydża, o tyle na plebaniach grywało się raczej w preferansa/, zajmujący się na codzień, już na emeryturze, rodzajem intarsji, ściślej jej imitacją. Polegało to nie tyle na łączeniu drewna, ile na malowaniu go w wyraźnych, geometrycznych kompozycjach jaskrawymi, kontrastowymi barwami. W opisie nie wygląda to rewelacyjnie /nie wspomniałem o politurze/, ale w rzeczywistości było wcale, wcale i mogło się nawet komuś podobać. Dalej Pani Tosia z Poczty, prawdziwa w Krzywczy Instytucja, chodząca kronika. Osoba, która wszystkich znała i wszystko wiedziała. A gdyby ktoś chciał w Krzywczy wystawić komuś pomnik to obok nielubianego przeze mnie wuja Soleckiego, któremu taki postument niewątpliwie by się należał - swój głos oddałbym na nią.

Nie dlatego, że była wielka. Dlatego, że była uniwersalna. Wydawało się: wieczna. Ale pisać o Niej? O nie — to się nie zdarzy i to nie dlatego, że się obawiam lub cokolwiek pragnę zataić, ale dla prostej zasady, że ci, którzy wiedzą niewiele nie powinni opowiadać o tych, którzy wiedzieli wszystko.

Co innego opowieść o dwu jej urokliwych siostrzenicach czy bratanicach - Irenie i Maniucie - wieloletnich mieszkankach i ozdobie Krzywczy. Ale o nich najlepiej, i, jak sądzę, najwszechstronniej, mógłby, opowiedzieć mój nie żyjący już kuzyn Adaś. On się jednak pospieszył /odszedł równo 50 lat temu/, a ja za mało wiem, niestety, a nawet panegiryk powinien oznaczać się w miarę realną treścią i sprawdzonym stosunkiem do prawdy.

Z lotu ptaka...

Zamiast więc o jednostkach, po których zachowaliśmy dobrą pamięć, wypada wrócić do całości. Do obrazu z lotu ptaka i przypomnieć przedwojenną Krzywczę .- jako ludne i żywotne miasteczko wspaniale wielokuwlturowe. Miejscowość trzech społeczności i trzech religii pozbawioną śladów szowinizmu czy jakichkolwiek religijnych uprzedzeń. Ale o wyraźnie zarysowanych odrębnościach i właściwościach swoich kultur. Wystarczyło widzieć okoliczną, odświętnie na owe czasy ubraną ciżbę na Rynku i wokół swoich świątyń z taborem furmanek, tu i ówdzie dowartościowanych bryczkami z Woli, Średni, Ruszelczyc, Chyrzyny i Reczpola nie licząc tych z Babic, Kupnej, Nienadowej, Bachowa czy Skopowa i spore grupy zaprzyjaźnionych proboszczów nawet z dalszych miejscowości, którzy pojawiali się tu na doroczne /albo i częstsze/ odpusty obojga wyznań /każdy na swoje, ma się rozumieć /, wystarczyło zauważyć podwyższone obroty sklepów i okolicznościowych straganów ściągających licznie na te uroczystości, bez cienia jakichkolwiek napięć czy nieukontentowań ze strony wyznawców innych obrządków, by zrozumieć głęboko integrujący wpływ tej symbiozy. Jej głęboką w tamtych czasach naturalność i co za tym idzie -rzeczywistość. Były to przede wszystkim przyjaźnie doświadczane święta. Święta koozystujących obok siebie obrządków składające się na znajomą, ufną codzienność. Szersze i dokładniejsze wiadomości o tej symbiozie tradycji, kultur i religii tego czasu znajdziecie Państwo w książce Grzegorza Kubala "Miejscowości gminy: Krzywcza na przestrzeni wieków" pokazującej zasadę tego współistnienia.

Ci ludzie zastali już dookolne różnice. Wzrastali w nich, żyli w ofiarowanych przez los okolicznościach. Nie wywoływały one wówczas żadnych napięć ani niechęci. Ożywiła się wprawdzie w Dwudziestoleciu narodowa świadomość i pewne skłonności emancypacyjne Ukraińców, rosła ich młoda inteligencja, powstawały ukraińskie związki, wspólnoty kulturalne i handlowe, ale wszystko to działo się daleko, głównie we Lwowie i nie przybierało jeszcze szowinistycznych odcieni. Nad Sanem wieś była spokojna, ufna, właśnie wielokulturowa. Pamiętajmy jednak, że w Dwudziestoleciu, po niedawnej klęsce Austro-Węgier i całej austriacko-niemieckiej koalicji, po pewnej kapryśności i niekonsekwencjach Traktatu Wersalskiego, proces budzenia się narodowych świadomości i aspiracji do praw dla własnej odrębności czy bodaj podmiotowości, obejmował już wówczas całą, wolną jeszcze od bolszewickiej hegemonii część Europy Środkowej. Mieszkające tam narody, grupy etniczne i mniejszości narodowe, coraz bardziej świadome siebie i swoich odrębności, aspirowały do niezależnych, narodowych państw lub bodaj autonomii.

Proces ten najwyraźniej widoczny bodaj w niepodległej Litwie. Na ziemiach objętych granicami II Rzeczpospolitej kiełkował jednak względnie powoli - nie bez katalizującego wpływu nie zawsze najmądrzejszej polityki władz polskich w tym zakresie. Ale i tak bardziej było się tu - bardziej przez lata - Łemkiem lub Hucułem, niż patriotą przyszłej Ukrainy walczącym o jej tożsamość i niepodległość.

Przez długie międzywojenne lata /bo dopiero teraz czas biegnie jak szalony/, a podejrzewam, że również wcześniej, za czasów Najjaśniej Pana, Krzywcza była miasteczkiem pogranicza. Wspomniana wielokulturowość i wzajemna życzliwa współobecność narodowa i religijna odrębność nie pojawiły się tu jako realizacja jakiegokolwiek hasła lub programu. Były zawsze najbardziej oczywistą, zgrzebną rzeczywistością. Treścią dnia powszedniego. Sensem i porządkiem życia.

To dopiero II wojna i diable w tej sprawie knowania Niemców rozpaliły na tych ziemiach i daleko w głąb Podola, Wołynia, okolic Lwowa i Tarnopola żagiew pożarów i mordów. Nie obroniła się przed nimi ani Krzywcza, ani Chyrzyna, Wola czy Skopów. Nie tylko nas mordowano. My też nie pozostawaliśmy dłużni, "Jedna akcją wywoływała drugą z zemsty, a ginęli winni i niewinni" - jak arcysłusznie przypomina jedna z osób relacjonujących po latach wspomnienia świadków. "Ale życie toczy się dalej, czas goi rany. Ludzi starszych ubywa, ubywa więc tych, co tylko pamiętają i ubywa sprawców wydarzeń. Okoliczność, że ekscesów takich w samej Krzywczy było jakby nieco miej niż dookoła niej jest w tej sprawie żadną pociechą — wina, niestety leży po obu stronach. Przypomina się Puszkin: "Tak, bracie, biłeś się więc wiesz,/ że z wojną trudu jest niemało. / My niby nie, a u nas też/ różne się rzeczy wyprawiało". Ale wygląda na to, że w najbliższej okolicy zaczęli, wstyd przyznać, jednak Polacy. Wynika to przynajmniej z chronologii rzetelnego (Jak się zdaje) opisu zdarzeń w wspomnianej już książce Grzegorza Kubala,

Dobrze przynajmniej, że w nurcie tych nieszczęść, o których, najchętniej w ogóle by się nie pamiętało i nie pisało o nich, wspaniałą postawą wyróżnił się następca wujka Soleckiego ks. Stanisław Lorenc. Oto w czasie polskiego napadu na krzywieckich Ukraińców część z nich skryła się na polskiej plebanii, w piwnicy, a gdy napastnicy wtargnęli na plebanię i zażądali wydania uciekinierów ówczesny jej gospodarz, ks. Stanisław Lorenc - po prostu odmówił. Powiedział naprzód jego muszą zastrzelić, co się, chwała Bogu, nie stało. Napastnicy odeszli, a ksiądz okrył się niezaprzeczalną, do dziś przez nikogo nie przypominaną chwałą. Bronił też, niestety nieskutecznie, uprowadzanego przez UPA chłopca. Szedł za oprawcami, uchodzącymi na Chyrzynę i za ich ofiarą, aż po San. Tu napastnicy zapewnili go, że chłopca wypuszczą po jakiejś rozmowie czy konfrontacji, co się jednak nie spełniło i nikt go już więcej nie widział wśród żywych. Ale ksiądz szedł, szedł uparcie, prosił, nalegał, molestował, śmierć i życie, heroizm i zbrodnia przeplatały się ze sobą przejmująco. I nie on mi o tym opowiadał. Usłyszałem tę relację przypadkowo, po pół wieku bez mała, z ust ludzi, którzy tam byli i dali świadectwo. Może i Jemu, księdzu Lorencowi, pomnik się w Krzywczy należy?

Może to właśnie On jest /czy powinien być/ symbolem pojednania. Może był jedynym sprawiedliwym, który ocalił tradycję przedwojennej Krzywczy - wieloreligijnej, wielokulturowej; prawdziwie tolerancyjnej? Może to on był - jest nadal - Arką przymierza między dawnymi a nowymi laty, spadkobiercą i kontynuatorem księdza Soleckiego i księdza Kalimona, wszystkiego, co było tu kiedyś dobre, życzliwe, przyjazne światu?

 

Linki

Blog Krzywcza Trzy Kultury Facebook - Krzywcza Trzy Kultury Facebook - Gmina Krzywcza Facebook - Hobbitówka

Parafia Krzywcza

Hobitówka

strona www

alt alt alt alt alt


 

 

 

 

Łatwy dostęp do innych przedsięwzięć internetowych, które są powiązane z Portalem Krzywcza Trzy Kultury oraz stron związanych z Krzywczą.