Uncategorised
Rabin Dawid Galler
- Szczegóły
GALLER DAWID (1827—1898) syn rabina Abrahama Gallera zmarł tydzień po śmierci swego ojca, mając 71 lat. Zajmował najpierw przez 40 lat stanowisko rabina w Niżankowicach (koło Przemyśla) aż do roku 1895, w którym to czasie objął rabinat w Krzywczy, pozostając na tym stanowisku aż do śmierci. Rabinat w Niżankowicach objął zięć jego, Jakub Szulim Herzog, który piastuje tę godność po dzień dzisiejszy. Rabinem w Krzywczy jest Dawid Uhri, wnuk Abrahama Gallera po matce. Odznaczał się dużą wiedzą judaistyczno-talmudyczną oraz wielkim talentem pedagogicznym. Wychowany w duchu ortodoksyjno-chasydzkim należał do gorących zwolenników cadyka Spiry z Dynowa. Miarą uznania jego autorytetu talmudycznego i głębokiej estymy jest fakt, iż znany cadyk i talmudysta Dawid Spiro z Dynowa, autor dzieła „Cemach Dawid“, powierzył mu wychowanie swoich synów. Brał też żywy udział w pracy społecznej i filantropijnej. Szczególną opieką otaczał niezamożną młodzież ze sfer ortodoksyjnych, pałającą gorącą chęcią nabycia głębszej wiedzy talmudycznej. Przez trzy lata pełnił stanowisko rabina wspólnie ze swoim ojcem, była to zgodna współpraca.
Na podstawie - Almanach i leksykon Żydostwa polskiego.
P.S. Za wskazanie źródła dziękuję Tadeuszowi Bartoszkowi.
Redakcja Piotr Haszczyn [październik 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Polski Dom Ludowy
- Szczegóły
W początku XX w. powstawało w Krzywczy wiele organizacji młodzieżowych, które miały na celu wychowanie młodego pokolenia w duchu narodowym. Jako, że II Rzeczpospolita była państwem wielonarodowym, każda z nacji chciała chronić i rozwijać swoją tożsamość. Przy okazji odbudowy synagogi około 1900 r. Żydzi dobudowali od strony dworu świetlicę na spotkania religijne i młodzieżowe. Kilkanaście lat później ludność Rusińska, w ofiarowanym domu przez Antoninę Kic, otworzyła świetlicę Proswita. Widząc to ludność polska podjęła starania, by i oni mieli swoje miejsce do spotkań i eksponowania swojej kultury. Działająca w Krzywczy organizacja strzelecka, miała mały pokoik na spotkania w karczmie, która mieściła się na dzisiejszej posesji Urzędu Gminy.
Te działania rozpoczęły się ok. roku 1930. W 1931 r. istniejący już Komitet do Budowy Polskiego Domu Ludowego zwrócił się do Rady Gminy z prośbą o sprzedaż działki o wielkości 180 m2 w centrum miejscowości na budowę świetlicy. W imieniu komitetu wniosek podpisali: Franciszek Gałuszka, Tomasz Szymański, Józef Wolański, Ludwik Noworolski, Władysław Kreczmar, August Kwasiżur, Kazimierz Wolański. Prośbę swoją motywowali tym, że w miasteczku nie ma najmniejszego lokalu na spotkania oświatowe. Sprawa jednak utknęła w Gminie gdyż uchwale sprzeciwili się radni ukraińscy, którzy przychylną decyzję Rady Gminy zaskarżyli do władz Powiatu, a następnie województwa. Ale w 1932 r. Komitet otrzymała pozwolenie na realizację inwestycji, gdyż władze wojewódzkie oddaliły skargę Ukraińców. Powstały Komitet przyjął strukturę formalną. Na jednym ze spotkań przyjęto Statut Polskiego Domu Ludowego w Krzywczy [obok pierwsza strona statutu], który podpisali właściciele majątku krzywieckiego, znaczniejsi obywatele miasteczka oraz młodzież ze Strzelca. Statut zachował się w archiwum oto mieszkańcy Krzywczy, którzy go podpisali: Emanuel Bocheński, Gustaw Rydz, Józef Woźniak, Karol Nessel, Antoni Akielaszek, Maria Bocheńska, Franciszek Wójtowicz, Bronisława Rydz, Leon Ziemiański, Tomasz Szymański, Franciszek Gałuszka, Bernard Woźniak, Władysław Kasprowicz, Władysław Rostecki, Antoni Sobol, Ludwik Noworolski, Stanisław Bukowski, Cecylia Szymańska, Jan Matuszek, Piotr Łabzak, Aniela Wojtowicz, Jan Sobol, Stanisław Noworolski.
W budowę świetlicy zaangażowała się Maria Bocheńska z mężem Emanuelem [na zdjęciu obok], właściciele krzywieckiego majątku, którzy ofiarowali drzewo na jej budowę, a mieszkańcy Krzywczy w czynie społecznym wykonali ścinkę drzew i zwieźli materiał. Plan budowy świetlicy sporządził bezpłatnie inżynier Tobiński z Przemyśla. Przystąpiono do budowy. Ludność miejscowa w czynie społecznym wykonała wykopy na fundamenty, które zostały zbudowane z kamienia.
Budynek o pięknym stylowym wyglądzie na wysokim podmurowaniu zbudowany jest z grubych drewnianych koców i pokryty został dachówką. Składał się z sali widowiskowej ze sceną i garderobą o długości 12 m, 7 m szerokiej i 5 metrów wysokie, do nie dobudowany jest łącznik z 5 pomieszczeniami oraz obszerną werandą. Obiekt jest częściowo podpiwniczony. Po początkowym szybkim tempie budowy z powodu braku środków prace przerwano na kilka lat. Dopiero wsparcie starosty przemyskiego Adama Remiszewskiego w wysokości 500 zł oraz ofiarowanie drewna przez Leona ks. Sapiehę i gromadę Ruszelczyce oprowadziło do zakończenie inwestycji w roku 1936. W tym samym roku odbyło się uroczyste otwarcie Polskiego Domu Ludowego, a Staroście Remiszewskiemu przyznano Honorowe Obywatelstwo Krzywczy. Od tego czasu zaczęły się w obiekcie odbywać spotkania oświatowy, wstępy artystyczne zarówno ludności polskiej jak i ukraińskiej. Emanuel Bocheński ocenia, że koszty budowy wyniosły 10 000 zł. On też w piśmie do Państwowego Instytutu Kultury Wsi wymienia jakie koszty poniósł na budowę świetlicy starając się o zwrot poniesionych nakładów. Nie wiadomo z jakim rezultatem.
W 1939 r. świetlicę zajęli Niemcy i wykończyli wszystkie pomieszczenia lokując w nich kantynę, a w piwnicy organizując łaźnię dla żołnierzy, którzy mieszkając pod domach przyjeżdżali się tu kapać. Powstały też w tym okresie murale na ścianach budynku. Autorem malunków był niejaki Ceplik Ślązak wcielony do Wermachtu. Na zdjęciu Domu Ludowego z tego okresu wojny widać dwa niewielkie samoloty na ścianie obok wejścia od strony cerkwi po lewej stronie. Nadto przy drzwiach widniej również wymalowana flaga niemiecka. Również na froncie budynku nad oknem widnieją dwa rysunki, które trudno zidentyfikować ze względu na jakość fotografii. Tak sytuacja trwała do 1941 r. gdy po inwazji na Zawiązek Radziecki Niemcy opuścili Krzywczę. Po wojnie Świetlicę przyjęła władze polskie polska organizując w nich spotkania oświatowe, występy artystyczne, zabawy taneczne i organizując bibliotekę. [Obok zdjęcie świetlicy z roku ok. 1940].
Pierwszym kierownikiem biblioteki był Bolesław Akielaszek, a po jego śmierci funkcję objęła jego siostra Stefania Akielaszek. Tam odbywały się ciekawe konkursy czytelnicze, prelekcje, zgaduj zgadule i quizy. Najlepsi otrzymywali dyplomy, symboliczne upominki i wyróżnienia. Pod względem czytelnictwa na szczególną uwagę zasługiwała wiekowa już mieszkanka Krzywczy Pani Sikorowa. W ciągu swojego życia zdołała przeczytać nieomal wszystkie książki w latach 50 - 60, które znajdowały się w krzywieckiej bibliotece.
Długie jesienne i zimowe wieczory mieszkańcy spotykali się w budynku Domu Ludowego i tam przygotowywali przeróżne sztuki teatralne. Najdłuższe przygotowywania aktorów pochłaniały przedstawienia Jasełek i Męki Pańskiej. Występy odbywały się w Krzywczy i pobliskich miejscowościach. Brali w nich udział starsi, młodzież i dzieci. Teatr amatorski działał w Krzywczy w zależności od potrzeb, a przede wszystkim od osób, które były motorami teatralnych widowisk, niejednokrotnie na wysokim poziomie. Osobą zaangażowaną w tą działalność był Wilhelm Hetper, dyrektor miejscowej szkoły, który był czynnikiem kulturotwórczym w miejscowości na wielu polach: teatralnym, muzycznym, chóralnym. Pamiętam kunszt aktorski pana Władysława Kasprowicza z Jasełek odgrywanych końcem lat siedemdziesiątych. Opanowanie pamięciowe roli bezbłędne, śpiew bez fałszu, mimika, gesty – to robiło wrażenie, ale było to wyćwiczone w latach przedwojennych i procentowało wiele lat. W dzisiejszych czasach, gdy nawet nie ma już sceny w świetlicy, trudno jest młodym zrozumieć czym i po, co był Teatr w wykonaniu wiejskich aktorów.
W świetlicy przez pewien czas funkcjonowało stałe kino. Za salą widowiskową dobudowano pomieszczenie, w którym stały projektory. W ścienię były dwa małe kwadratowe otwory, przez które wystawały obiektywy projektorów. Filmy wyświetlano raz w tygodniu. W latach - 80 tych raz w miesiącu przyjeżdżał zielony Gaz 20, wystawiane były głośniki przed świetlicą, z których płynęła muzyka zachęcająca do odwiedzenia kina. Później przyjeżdżała Nyska. Wyświetlano przeważnie dwa filmy, jeden dla młodzieży drugi dla dorosłych. Często też przed południem były wyświetlane bajki i filmy dla dzieci szkolnych. Z postępem techniki, gdy liczba telewizorów znacznie się zwiększyła kino objazdowe przestało przyjeżdżać. W latach 90 -tych przyjeżdżał jakiś Pan z telewizorem i przez video były wyświetlane nowości filmowe, ale to też się skończyło i krzywieckie kino przeminęło z wiatrem. A w miejsce przebudówki, gdzie było kino najpierw przez kilka lat miał siedzibę Ludowy Zespół Sportowy, a w 1987r. wybudowano na tym miejscu garaż na samochód pożarniczy dla miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej.
W początkach lat 70 –tych XX w. przy świetlicy w Krzywczy powstał Ruch. Tak naprawdę Książka-Prasa-Ruch – instytucja, która miała na celu ożywienie kulturalne miejscowości i rzeczywiście nim była. Oprócz typowego Ruchu, gdzie można było kupić gazety, książki, napoje, słodycze, papierosy, kosmetyki, zabawki, można było na części świetlicowej pooglądać telewizor, zagrać w tenisa stołowego, szachy, warcaby, a nawet napić się kawy. Instytucja ta wspierała organizowane przy świetlicy różne konkursy, organizowała prelekcje, spotkania autorskie. Pierwszym kierownikiem Ruchu była Maria Kuźbida.
W budynku świetlicy funkcjonowało po rozwiązaniu Ruchu wiele instytucji: poczta, biblioteka, pracowania komputerowa Szkoły Podstawowej w Krzywczy, siedziba Koła Gospodyń Wiejskich, Świetlica Straży Pożarnej, a od 7 sierpnia 2019 r. zostało otworzone Centrum Promocji Doliny Sanu oraz od niedawna Etno-Izba prowadzona przez Janusza i Małgorzatę Dachnowiczów.
Zamysł naszych przodków o budowie Polskiego Domu Ludowego w centrum miejscowości był dobrym pomysłem. Przez wiele lat odbywały się tam zebrania wiejskie sesje Rady Gminy, zabawy i przedstawienia szkolne, zabawy taneczne, wystawy malarskie i wiele innych wydarzeń. Świetlica nadal spełnia w miejscowości ważną funkcję, tylko ludzie coraz mniej interesują się kulturą i mimo, że jest ona otwarta w określonych gadzinach mało kto z niej korzysta. Swoja drogą samemu funkcjonowaniu Świetlicy w Krzywczy należy się osobny artykuł, gdyż działo się w niej mnóstwo rzeczy i rzeczywiście była czynnikiem kulturotwórczym i oświatowym w miejscowości przez ponad 90 lat.
Piotr Haszczyn [wrzesień 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Z zeszycika Cecylii Siemaszko
- Szczegóły
Panią Cecylię Siemaszko pamiętam bardzo dobrze. Mieszkała na Woli Krzywieckie, prawie w ostatnich zabudowaniach, które nazywają się Kamionka. Pamiętam ją, gdyż często chodziła do kościoła. To prawie 4 km drogi w jedną stronę. Siadała zawsze pod kazalnicą. Z nią zawsze przychodziła siostra - były nierozłączne. Dzięki programowi "Zwykli niezwykli-ku chwale krzywieckim bohaterom wojennym" okazało się, że Pani Cecylia spisała swoje wojenne wspomnienia w cienkim zaszycie. Agnieszka Gurba i Aleksandra Wojdyło, które rozmawiały z p. Agatą Siemaszko zeskanowały zeszyt i dzięki temu możemy przeczytać poniższe wojenne wspomnienie p. Cecylii Siemaszko, która niestety już nie żyje.
Tak, jak to we wspomnieniach bywa, są pewne nieścisłości chronologiczne, ale treść jest obiektywna i zawierają mnóstwo faktów z okresu II wojny światowej oraz powojennych ciężkich czasów.
Piotr Haszczyn [wrzesień 2023]
W roku 1939 wybuchła wojna niemiecka z Polakami. Zabrali mężczyzn na wojnę, za tydzień nadjechały nasze wojska polskie do naszej wioski - Woli krzywieckiej i powstał front. Nasi strzelali z dział, ludzie uciekali w wiejski las, a niektórzy chowali się po piwnicach od rana do popołudnia. Okropnie Niemcy strzelali, ale na nasze szczęście wioskę mijali, tylko pociski leciały w las. Nikt nie został zabity, ale za to następna wieś Krzywcza, tam zostało kilka osób zabitych i domy od kul zniszczone, pokrycie cerkwi zostało bardzo zniszczone, a nasz ksiądz Władysław Solecki wśród kul i boju chodził po między ludzi, jednych spowiadał innych pocieszał i nawet wśród pocisków poszedł do tej cerkwi i wziął stamtąd Najświętszy sakrament. Nie trwało to tak długo, bo nasze wojska polskie cofały się i za niedługo przyszli Niemcy i oni zaczęli po trochu stopniowo męczyć nasz polski naród, a więc zaczęli nakładać kontyngenty ze zboża i zwierząt. Także kto był bogatszy to dawał krowy, świnie, zboże, a biedni którzy mieli jedna krowę to i tą jedyną zabrali. Chodzili po domach z wizytą i szukali, a małą ilość zostawiali na życie, resztę wszystko zabierali. W młynach nikt nie meł. Mieli ludzie takie ręczne żarna i te żarna Niemcy dali rozkaz, żeby odwieźć do komendy, żeby my ziarna nie męli. U nas były dwoje żaren, jedne ojciec oddał, a drugie dał do piwnicy i tam myśmy męli nocami i prawie czwarta część ludzi chodziła nocami mleć, a ktoś musiał czuwać, ażeby obcy nie posłyszał, że się mieli. Tak samo było ze zwierzętami ludzie nocami świnie bili, żeby troszkę omasty było, bo nie kupił. U nas jeden drugiego nie wydał.
Początkowo ludzie się lubili. Co rok to było gorzej. Niemiec nakładał straszne podatki, nawet od głowy. Zaczął zabierać ludzi na Niemiec. Początkowo wyznaczał, później robił napady nocami. Ludzie zaczęli uciekać z domów, przeważnie młodzi. Nas w domu było pięcioro: dwóch braci, ja i dwie siostry. Ja z siostrą starsza nocowałam pod lasem w budzie, co gospodarz zbudował do pilnowania zasiewów przed dzikami, a bracia nigdy się nie przyznali gdzie nocowali. Tak prawie pół roku myśmy się kryli. Ojciec nie chciał nas dać do Niemiec. Zainstalował chłopców do roboty do lasu, a mnie ze starszą siostrą do dworu i tak myśmy musiały pracować cały dzień za dwa kilo zboża, a bracia za jakieś marny grosz w tym lesie. Najmłodsza siostra nie miała swoich lat do pracy. Co roku to było gorzej. U nas ludzie były mieszane Rusini i Polacy. Początkowa nie było żadnej różnicy, nikt nie słyszał o jakiś Ukraińcach, na raz słychy nadchodzą, że z naszych Rusinów porobili się Ukraińcy. Jedni mówili, że to Ruscy księża porobili, drudzy mówili, że to Niemcy. I wtedy już było gorzej, bo zaczęli się ludzie nienawidzić. Ukraińcy zaczęli dokuczać Polakom. Nawet najlepszy sąsiad był wrogiem. Zakazywali, że nas wywiozą do Rzeszy, że tu będzie Ukraina dla Ukraińców. Było im lepiej, dostawali jakiś przydział żywnościowy i dokuczali Polakom w różny sposób. Tak to trwało jakiś czas.
Nastał rok 1942, wtedy i Ukraińcy trochę ucichli, bo nastał głód. Ludzie jedli trawy, nigdzie zboża nie kupił. Kilka osób umarło z głodu. Jedni puchli z głodu, straszne rzeczy, gorzej niż wojna. Jedni udawali się w strony wiosek bogatszych i tam czasem udawało się kupić troszkę zboża, inni szli za żebraniem chleba, to było przed żniwami, a jesienią dokładnie nie pamiętam czy prędzej czy później Niemcy zaczęli się zabezpieczać i zaczęli nas zmuszać do dykuw [trudno powiedzieć, co to znaczy]. Musieliśmy jechać z Woli, aż do Jodłówki na cały tydzień, tam o suchym chlebie i w stodołach myśmy nocowali i tak braliśmy dykunki. Na niedzielę wracaliśmy do domów i znów trwało to kilka tygodni. I znów przyszła smutna wiadomość dla Polaków. Powiedziano nam wszystkim po kryjomu, że Ukraińcy mają pozwolenie któregoś dnia dwie godziny mordować Polaków. Przez kilka dni wszyscy młodzi polscy chłopcy, gdy się zbliżał wieczór uciekali w las. My, niewiasty zostawały, ale też nie spałyśmy we własnych domach. Wkrótce to ucichło i znów ludzie mówili o wojnie, że Niemiec ma się bić z Rosją. I Niemiec zaczął pobierać dobrowolnych Ukraińców na wojnę i z naszej wioski zgłosiło sie kilka ochotników. Gdy Niemicy bili się z Rosją już zaczęła pokazywać się polska partyzantka. Moi bracia chodzili codzienne w las do roboty i właśnie zostali złapani przez polskich partyzantów, a że nie mieli przy sobie dokumentów chcieli ich postrzelać. Zaczęli do nich mówić i po rusku i niemiecku i po polsku, tak że bracia mówili zawsze, że są Polakami. Z nimi jeden Ukrainiec i też się przyznał, że jest Ukraińcem. Więcej niż godzinę trzymali chłopaków w niepewności. Bracia moi mówili, że są Polakami, ale tego Ukraińca chcieli zaraz zastrzelić, żeby ich nie wydał Niemcom. Ale bracia zaczęli prosić za nim, że ich na pewno nie wyda i pościli ich wszystkich. Ten Ukrainiec jednak powiedział swoim, tylko na szczęście trochę później, jak Niemcy zaczęli się cofać.
Nadeszły żniwa, myśmy pod lasem żęli żyto, bracia, wszystko pięcioro. Naraz lot niski i to tak ponad las, że starszy brat mówił uciekajmy, ale młodszy był ciekawy, co będzie i zaraz nie chciał uciekać, a tu zaczęły bomby padać w las, wtedy myśmy się dopiero skryli i uciekliśmy do naszego domu. Na drodze z lasu sowieci pozdrawiają nas, a w naszej wiosce jeszcze Niemcy. Sowieci wpadli porozbijali magazyny żywnościowe bo nie zdążyli ich Niemcy zabrać. No wreszcie wojna się skończyła, ale nastał gorszy czas, bo powstały różne bandy, nie można było rozpoznać, czy to polskie, czy ukraińskie. I właśnie 15 kwietnia 1945 r. bardzo raniutko o godzinie 3 wpadła do naszej wioski partyzantka i zaczęła strzelać Ukraińców. Jedni uciekali w las, drudzy kryli się po Polakach, jeszcze inni uciekali do Krzywczy. U nas też nocował jeden Ukrainiec i jego koń też był schowany. Mama rano przyszła usłyszała strzały i kazała mu uciekać, tylko, co uciekł już byli partyzanci. Koło 20 osób zastrzelili. Ci, którzy schowali się u Polaków musieli wychodzić z kryjówki, bo z nimi szedł jeden z naszej wioski i pokazywał, gdzie są Ukraińcy. Gdzie, niektórych Polacy zaczęli bronić tych bezbronnych Ukraińców. Mówili, co wy robicie, jak tak można strzelać i rabować. Ja zaczęłam płakać, bo ludzie leżeli pozabijani. Przeważnie młodzi, nasi znajomi. Otóż partyzant zobaczył, że ja płaczę skoczył do mnie i chciał mnie zabić, ale mama go otrąciła i zrobiło się zamieszanie. Rozłościł się i chciał nam zabrać konia i wóz. Ojciec ostro się do niego postawił i to nie pomogło. Musiał brat przymusem odwieźć im te zarabowane rzeczy, aż do Bełwina, przez las. Większa ilość Ukraińców uciekła do Krzywczy i tam wszyscy mieli wyjechać na wschód. Tam też wpadli partyzanci i koło piętnastu mężczyzn zabrali i w lesie rozstrzelali. Od tej pory każdy dzień, przeważnie noc nie była spokojna. Powstały bandy ukraińskie, ale nasi chłopcy dostali broń i kazano im się bronić. Ojciec nie chciał im zezwolić, prosił, tłumaczył. Nic nie pomogło, młodzi chłopcy już, jak mieli broń to im się zdawało, że im już nic nie grozi. Byli pewni siebie. Czasami chodzili do lasu zapolować na jakieś zwierzę, czasem banderowcy do nich strzelali to oni się bronili. I nadszedł rok 1946, prawdopodobnie wszyscy chłopcy byli w naszym domu, ci co mieli broń. Naraz ktoś przybiegł z wartowników i krzykną
- Banderowcy w naszej wiosce!
Wszystko się rozleciało, a było ich około 20. Nie wiem, czy trwało to 10 minut, naraz strzał i już niosą jednego z naszych zabitego, zaczęli go jeszcze cucić i jeszcze odżył. Otóż to nie byli banderowcy tylko polska partyzantka i mylnie strzelali do Polaka. Oni szli na Korytniki tymczasem to była Wola Krzywiecka i zaraz tego, co ich prowadził chcieli zabić na naszym podwórku, a był to człowiek ze Średniej jednak nasi chłopcy nie pozwolili na to. Jeden z naszych dostał rozkaz, by odwieźć tego rannego do szpitala. I zaraz w nocy dwóch naszych dostało rozkaz zaprowadzić ich do Korytnik. Mój brat wiózł tego rannego, ujechał kilometr drogi i ranny umarł więc brat z nim wrócił. I już więcej na razie nic groźnego Polakom przez to lato się nie stało. Wpadało od czasu do czasu tylko partyzantka, ale raczej była to złodziejska banda, która kradła i rabowała nie tylko pozostałych jeszcze Ukraińców, ale i niektórych Polaków. Banderowcy całe lato siedzieli w lesie, bo im lotnicy zrzucali wikt: chleb, słoninę. papierosy. Nasi ludzie znachodzili i przynosili do domów. Początkowo dawali próbować ten chleb kurom i kotom, a później sami jedli. Tak to płynęło, aż do października. 27 poszli nasi chłopcy do lasu Kwaśny Piotr, Kwaśny Bronisław i Siemaszko Jan - mój brat i tam zostali zamordowani przez banderowców w straszny sposób: wydłubali im oczy i języki odcięli, ręce kolącymi drutami związali i poprzywiązywali do drzewa. W takim stanie polskie wojsko ich znalazło.
Nastała zima to dla Polaków była najstraszniejsza, bo banderowcy wpadli prawie, co noc. Na każdym kroku groziła śmierć, przeważnie dla tych, którzy mieli broń, a że u nas mój brat ten który zginął też miał broń to chcieli właśnie nas zniszczyć wszystkich. Starszy brat poszedł do Przemyśla i tam już musiał mieszkań, bo by go zamordowali, a my reszta byliśmy w domu. Przychodzili pod dom po sześciu i rozkazywali, ażeby kupować im ubrania buty i inne jeszcze rzeczy, ale ojciec się nie zgodził kupować, ale musiał dawać im pieniądze, a oni dawali pokwitowania. Jednego razu wpadli, myślałam, że to już nasz koniec, że nas wszystkich pozabijają, bo ojciec nie chciał im już nic dać i w dodatku wystąpił do nich ostro - mówi do nich- zamordowaliście mi syna i to w taki sposób, że ja bym zwierzętom tak nie zrobił. Wtedy jeden uderzył ojca karabinem i ojciec padł na ziemię nieżywy, a my zaczęliśmy krzyczeć, wtedy zabrali się i poszli. Ojciec pomału odzyskał przytomność. Przez całą zimę wpadali po Polakach i w różny sposób się odgrażali. Młodzi chłopcy uciekali, bo kogo z młodych napotkali to zaraz zabierali - zabrali tak Staszka Rogosza.
Ale nastała wiosna 1947 r. przyjechało polskie wojsko do naszej wioski i wszystkich resztę pozostałych Ukraińców wywieźli na zachód. Od tej pory banderowcy już nie wpadali, jeszcze gdzieś czasami wpadali, ale byli już łagodni, raczej prosili o żywność, ale Polacy nie chcieli ich wspomagać i pomału wszystko się skończyło, nastały czasu spokoju - tyle pamiętam
Siemaszko Cecylia
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Powieści Zachariasiewicza
- Szczegóły
Jan Chryzostom Zachariasiewicz był jednym z bardzie płodnych polskich pisarzy. Wiadomo, że Kraszewskiego nie dogonił, ale na pewno znajduje się w czołówce pod względem napisanych powieści w historii literatury polskiej. Sesja naukowa w Radymnie była dla mnie impulsem, by zebrać tytuły wszystkich jego powieści. Na podstawie opracowań literackich oraz kwerendy w internecie udało się znaleźć tytuły 85 jego powieści. Być może niektóre tytuły mogą mieć błąd, gdyż tytuł został źle zakwalifikowany w wykazie odstępnych źródeł. Udało się też ustalić, że pierwszą jego wydaną powieścią nie był „Uczony” lecz „Skromne nadzieje” z roku 1854. W większości ustalono również rok wydania powieści. Niektóre tytuły mają dwie daty. Ta pierwsza odnosi się do publikacji w gazecie ta druga do wydania książkowego.
Ostatnią powieścią Zachariasiewicz prawdopodobnie była powieść - Po ślubie. Z zapisków kobiety w roku 1903. Nie wiadomo czy była ona napisana wcześniej, a wydana w tym roku czy świeżo napisana. W początkach XX w. pisarz był w podeszłym wieku i drukowano wiele jego wznowień jak np. powieść Orion i Chryzantema wydaną w 1885 r., którą w 1903 r. opublikowano ponownie w Gazecie Lwowskiej, a honorarium było przeznaczone na remont Szkoły w Krzywczy. Stąd błędna interpretacja w niektórych źródłach tego faktu.
Następne ciekawe odkrycie dotyczące Zachariasiewicza. Okazuje się, że był prekursorem powieści fanstastyczno-naukowej. W roku 1861 wydał powieść Kometa, a w 1886 Za Przyszłość. Wydaje się, że są to dwie pierwsze powieści o tematyce fantastycznej w literaturze polskiej.
Niewątpliwie 85 tytułów stawia Zachariasiewicza, w czołówce pod względem napisanych powieści, pisarzy w historii literatury polskiej. W miarę dostępu do źródeł wykaz będzie aktualizowany.
Powieści Jana Chryzostoma Zachariasiewicza:
- 1854 - Skromne nadzieje
- 1855 - Uczony
- 1856 - Sąsiedzi. Powieść współczesna
- 1856 - Sierota wielkiego świata
- 1857 - Boże dziecię. Powieść z naszych czasów
- 1857 - Dwaj lutniści. Obrazki z naszej przeszłości
- 1857 - Żertwa
- 1858 - Za kulisami
- 1858 - Renata
- 1860 - Fałszywy król
- 1860 - Na kresach
- 1860 - Za króla Jana
- 1860 - Złota góra.
- 1861 -Toż
- 1861 - Kometa
- 1861 - Konfederat
- 1862 - Święty Jur. Powieść w trzech częściach
- 1862 - Za króla Stanisława
- 1862 - Sebastyan Klonowicz. Obraz z ciernistego żywota wieszcza
- 1863 - W przededniu
- 1863 - Jarema. Studium wewnętrznych dziejów Galicji
- 1864 - Za króla Michała
- 1865 - Marcyan Kordysz
- 1866 - Za króla Zygmunta
- 1866 -Po ślubie
- 1867 -Tajemnica
- 1867 - Marek Poraj. Powieść z czasów pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej
- 1868 - Za króla Władysława
- 1868-1869 - Mąż upatrzony
- 1867 -1868 - Zakazane owoce.
- 1869 - Za chlebem
- 1869 - Czerwona czapka. Z notatek cesarsko-królewskiego radcy
- 1869 - Tajny fundusz
- 1870 - Dzieje ideału
- 1870 - Za króla Jana Kazimierza
- 1870 - Milion na poddaszu. Obrazek z niedawnej przeszłości.
- 1870 - Porwanie Sabina
- 1870 - Chleb bez soli
- 1871 - Za kulisami
- 1870 - Wiktorya Regina: ze wspomnień narzeczonej.
- 1871 - Noc królewska
- 1871 - Człowiek bez jutra
- 1872 - Posag
- 1872 - Opinia parafialna
- 1872 - Poseł - Męczennik
- 1872 - Albina
- 1872 - Widoku familijne
- 1873 - Co ich zbliżyło?
- 1873 - Za honor
- 1873 - Szczęście kobiece
- 1874 - Muszka
- 1874 - Zakryte Karty.[Zakryte skarby?], Powieść współczesna.
- 1875 - Sumienny konkurent, studium karnawałowe
- 1875 - Za prawdę
- 1876 - Na chlebie żony
- 1876 - Omanka
- 1876 - Preferans po śmierci. Przekład na chorwacki 1877
- 1876 - Zły interes historia ze studyów wiedeńskich.
- 1877 - Wybór posła. Powieść współczesna
- 1877 - Za wolność
- 1877 - Prawo bezprawia
- 1878 - 1883 - Jedna Krew
- 1878 - Królewskie krzesło. Powieść współczesna
- 1878 - Tajemnice Stefanii
- 1879 - Flamina
- 1880 - Za miłość
- 1881 - Teorya Pana Filipa
- 1882 - Za sprawiedliwość
- 1883 - Za srebrniki
- 1884 - Za ojczyznę
- 1885 - Samolub
- 1885 - Wyprawa po wujaszka
- 1886 - Za przyszłość
- 1888 - Herb na giełdzie
- 1888 - Za Boga
- 1889 - Nieboszczyk w kłopotach. Gawęda staroszlachecka
- 1891 - Poseł - męczennik
- 1891 - Moje szczęście
- 1894 - Przy końcu wieku
- 1894 - Spod trzech zaborów
- 1895 - Chleb
- 1895 - Orion i Chryzantema, czyli romans w XX wieku
- 1897 - Zakopane skarby. Powieść współczesna.
- 1902 - Trzeci Maj. Powieść historyczna z czasów panowania Stanisława Augusta
- 1866 -1903 - Po ślubie. Z zapisków kobiety
Piotr Haszczyn [wrzesień 2023]
Zapraszamy na bloga www.krzywcza.blogspot.com
E-booki
- Szczegóły
Nowym pomysłem na popularyzację historii Krzywczy i Gminy Krzywcza jest publikacja E-booków. Ze względu na brak środków finansowy na wydanie książki będę umieszczał w tym linku e-booki w formie PDF. Jeśli doceniasz moją pracę, włożoną przeze mnie, w napisanie w poniżej prezentowane e-booki wpłać dowolną kwotę za korzystanie z nich. Kliknij
Piotr Haszczyn [wrzesień 2023]
Piotr Haszczyn ZARYS DZIEJÓW PARAFII W KRZYWCZY.1398-1998 KLIKNIJ
Jeśli doceniasz moją pracę, włożoną przeze mnie, w napisanie tego e-booki wpłać dowolną kwotę za korzystanie z niego. Kliknij
Jan Chryzostom Zachariasiewicz. Wiersze zebrane. Opracowanie Piotr Haszczyn. KLIKNIJ
Jeśli doceniasz moją pracę, włożoną przeze mnie, w napisanie tego e-booki wpłać dowolną kwotę za korzystanie z niego. Kliknij
Noc trwogi
- Szczegóły
1 października 1966 r. w Życiu Przemyskim ukazał się artykuł Zbigniewa Ziemblowskiego pt. Noc trwogi. Autor opisuje w nim napad UAP na Krzywczę z roku 1946. Relacje mieszkańców Krzywczy nadają autentyczność tych tragicznych czasów. Obszerny artykuł na ten temat Artura Brożyniaka prezentowaliśmy już kilkanaście lat temu. Artykuł Kliknij
Piotr Haszczyn [sierpień 2023]
"W nocy z 16 na 17 kwietnia 1946 r. banda UPA napadła na Krzywczę. Rozbito posterunek milicji. Banderowcy uprowadzili ze sobą milicjantów: Wiktora Majchera ur. 1923 r., Władysława Chrobaka ur. 1924 r., Władysława Kopczyka 1921 r., Jana Feduniaka ur. 1922 r., Stanisława Grodeckiego ur. 1924 r".
23 lata temu ta zwięzła informacja przekazana telefonicznie przez Komendę Powiatową MO do Rzeszowa miała z całą pewnością dostateczną wymowę. U jednych budziła uczucie oburzenia i żalu, pragnienie zemsty - wszak Majcher, Chrobak, Kopczyk, Feduniak i Grodecki mieli przyjaciół, rodziców, braci, siostry; u drugich, tych spod znaku tryzuba radość z sukcesu nad komunistami.
Spłowiała i pożółkła karta meldunku, wyblakł atrament, czas zatarł w ludzkiej pamięci wydarzenie, które kiedyś wstrząsnęło sercem í sumieniem wielu. Odświeżmy wspomnienie póki czas, póki nie odeszli świadkowie owej nocy.
STANISŁAW FEDYK:
- Kiedy się obudziłem, banderowcy byli już we wsi. Koło Noworolskiego palił się dom, strzelano. Zacząłem uciekać w kierunku Ruszelczyc. Biegnąc koło Domu Ludowego słyszałem jak jakiś banderowiec wolał: „Paly chatu, bo Noworolski strelaju!". Za wsią wpadłem niemal wprost na upowski karabin maszynowy, uskoczyłem jednak za mur, nim dosięgły mnie kule. Już w Ruszelczycach widziałem jak na pomoc Krzywczy biegli ormowcy z Babic. Od kul erkaemu, spod którego mnie, udało się szczęśliwie uciec, zginął ormowiec Piotr Pawłowicz.
STANISŁAW NOWOROLSKI:
-Prowadziłem wówczas sklep dla wojska. Moje kontakty z wojskiem nie podobały się reakcji. Pamiętam, jak pewnego dnia nieznana kobieta z Kupnej doręczyła mi list od UPA. Żądali okupu, a w razie odmowy grozili śmiercią. Nie dałem ani grosza. Powiedziałem posłance, że się ich nie boje.
Tragicznej nосу poszedłem spać godz. 9 wieczorem. Banderowcy zamiast do mnie zapukali do domu matki.
-Otwórzcie, my z AK. Mamy interes do męża - mówili po polsku.
- W nocy nikomu nie otwieram, a poza tym to jakaś pomyłka, mój mąż od dawna w grobie.
Nie wierzyli, byli przekonani, że rozmawiają z moją żoną, to też strzelili do matki przez drzwi. Na szczęście nie trafili. Strzały obudziły brata, który nie namyślając się wiele wygarnął z automatu do bandziorów. I tak się zaczęło... Wybiegłem z domu. Żona i dzieci ukryły się w murowanej piwnicy sąsiedniej chałupy, a ja klucząc między drzewami ostrzeliwałem się zawzięcie. Napastnicy podpalili mój dom. W sklepie znajdowały się beczki z nafta i benzyna, toteż ogień strawił wszystko błyskawicznie. Cały majątek poszedł z dymem, zostałem w tym, co miałem na grzbiecie.
KATARZYNA LEGENCOWA:
- Miałam młode córki, a pan wie, gdzie dziewczęta, tam chłopcy się kręcą. Tego wieczoru wstąpili do nas dwaj milicjanci. Jednym z nich był Grodecki, nazwiska drugiego już sobie dziś nie przypominam. Lata robią swoje. Była 11 w nocy, kiedy pożegnali się i poszli patrolować wieś. W kilka minut po nich zjawili się banderowcy. Kazali nam wyjść z chałupy. Śmiali się i mówili: "no i co, gdzie wasza milicja, czego was nie bronią?" Domyśliłam się od razu, że coś musiało się chłopakom naszym przydarzyć, ale nie przypuszczałam, że... Grodeckiego i jego kolegę banderowcy rozbroili w uliczce, kilkanaście metrów od domu Legencowej.
-Prowadźcie na posterunek!
-rozkazali.
Pod groźbą automatów milicjanci zapukali do okna prosząc kolegów, by im otworzyli. Prawdopodobnie nie spodziewali się śmierci, liczyli na to, że banderowcy zabiorą im broń, zdemolują siedzibę milicji i na tym. się skończy, a może po prostu się bali. Nieświadomi niczego koledzy otworzyli drzwi i zanim się spostrzegli rozbrojono ich, a potem uprowadzono do lasu.
Odgłosy strzałów obudziły 20-letniego ormowca Stanisława Rogosza z Woli Krzywieckiej. Łuna pożaru, którą dojrzał przez okno, była aż nadto wymowna. Chwyciwszy granaty, które miał w mieszkaniu, pobiegł na pomoc walczącym. Przed wsią wpadł w ręce banderowskiego ubezpieczenia. Nad ranem, kiedy już główne siły UPA wycofały się do lasu, mieszkańcy Krzywczy widzieli jak prowadzono go przez wieś. Do banderowców podszedł krzywiecki proboszcz Stanisław Lorenc i prosił:
Puście go młody, życie przed nim! Cóż wam zawinił?
Nie słuchali. Ksiądz szedł za nimi nie ustępując, aż wreszcie, by się go pozbyć, obiecali: - Za wsią go puścimy!
Nie puścili ani Rogosza, ani pięciu milicjantów. Przepadli bez wieści. Znacznie później ktoś natknął się w lesie na szubienice. Czy jednak na nich zakończyli swe życie? Któż to może wiedzieć. Banderowcy mordowali nie tylko Polaków. Z ich rąk ginęli również Ukraińcy, którzy w jakikolwiek sposób sprzyjali władzy ludowej.
Tej samej nocy, kiedy banda napadła na posterunek milicji, spaliła w Krzywczy pięć domów i dwie stodoły, zastrzeliła lub uprowadziła ze sobą kilka koni i krów, ograbiła wielu chłopców z mienia.
Zb.Ziemblowski
Fot.TZ.
Zapraszamy na blog - www.krzywcza.blogspot.com
Sprawiedliwi z Babic
- Szczegóły
W Muzeum Polaków Ratujących Żydów w Markowej jest ślad, że mieszkańcy z naszej gminy również ratowali Żydów. Swoje miejsce na ścianie z nazwiskami osób ratujących Żydów ma rodzina z Babic. Wewnątrz muzeum w przeglądarce dotykowej można dowiedzieć się o szczegółach wydarzeń z mrocznych czasów wojny. W notce czytamy:
„W czasie okupacji niemieckiej Michał i Petronela Lachowie z córką Józefą oraz starszą córką Zofią Pawłowską z mężem i kilkuletnim synem mieszkali w Babicach k. Dubiecka w pow. przemyskim. Już na początku wojny do rodziny Lachów przychodzili Żydzi z prośbą o żywność lub przenocowanie. Po wielu latach Zofia wspomina: "Pomocy udzielaliśmy w moim pojęciu niewielką, stanowiącą tylko odruch ludzkiej życzliwości". W lipcu 1942 r. z prośbą o ukrycie zwrócił się do Lachów Mendel Raps z Przemyśla. Gospodarze zgodzili się. Odtąd Mendel z narzeczoną Rózią Englard i jej młodszą siostrą Esterą Englard (później Korman) ukrywali się u Lachów w oborze. Gdy nadeszła zima Mendel z Rózią poszli do wioski, by zdobyć ciepłe ubrania. Niestety zostali wówczas zastrzeleni przez Niemców. Wydaje się, że ta informacja jest błędna. Zdarzenie nie miało miejsce w Babicach, ale okolicach Birczy. Estera pozostała sama w kryjówce. Doczekała zakończenia wojny. Następnie wyemigrowała do USA. W swoim oświadczeniu z 1988 r. napisała: "W czasie ukrywania byłam traktowana, jak członek rodziny bez żadnych różnic w żywieniu i mieszkaniu. Dzięki tej rodzinie, która była ciągle narażona na represje hitlerowskie przeżyłam wojnę". Michał i Petronela Lachowie oraz ich córki Zofia i Józefa zostali 12 XII 1992 r. odznaczeni medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Jest to fakt historyczny mało znany więc warto go propagować.
Piotr Haszczyn [sierpień 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Pierwsza Nowella
- Szczegóły
Twórczość literacka Jana Chryzostoma Zachariasiewicza obejmowała również nowele. 8 września 1884 r. w czasopiśmie Bluszcz ukazał się pierwszy odcinek noweli J. C. Zachariasiewicza pt. Pierwsza Nowella. Duga część była publikowana w tym samym czasopiśmie 10 października 1884 r. Do bardziej znanych nowel wydanych również drukiem był utwór Przy Morskim Oku z roku 1894. Poniżej prezentujemy nowelę w wersji językowej typowej dla epoki.
Piotr Haszczyn [sierpień 2023]
Pierwsza Nowella przez J. Zachariasiewicza
— Co pan masz w tece nowego ? — zapytała mnie ładna blondyneczka, o piwnych oczach. Zapytanie to podrażniło bardzo przyjemnie moje dumę autorską. Dopiero zacząłem był pisać, a zaledwie kilkuset abonentów jedynego na cały kraj pisma mogło o tem wiedzieć. Przypuszczając, że połowa tylko z obywatelskiego poczucia za pismo płaciła, ale go wcale nie czytała, mogę z pewnością twierdzić, że zaledwie parę osób na jeden powiat wypadało, któreby o mojej autorskiej exystencyi wiedziały. Mojego konterfektu nie zamieściło jeszcze żadne pismo ilustrowane i w żadnym kalendarzu nie było mnie jeszcze. Nawet krytyka, która na pierwocinach talentów lubi sobie zęby ostrzyć, nie dostrzegła mnie jeszcze—i zostawiła w spokoju. Mimo to nie myślałem tak źle o sobie. Byłem wprawdzie jeszcze „prostym żołnierzem”, ale po głowie roiło mi się ciągle, że w tornistrze mam buławę. Cieszyło mnie nawet, że nie macano po tornistrze przed czasem, i nikomu nie miałem za złe. że o tern, co tam było, nie wiedział. Z tego powodu zapytanie panny Leonii! sprawiło mi rozkosz niewypowiedzianą. Wiedziała, że jestem autorem, a piwne jej oczka przebiły juchtową skórę mej teki i obaczyły. co się tam ukrywa. Z bijącem sercem ozwałem sie do niej:
— Przed panią nie mogę nic utaić, bo widzę, że należysz do owych... dwustu abonentów pisma, w którem drukuję moje utwory. Mógłbym wywinąć się kłamstwem, ale zawód autora pojmuję. Autor jest poważnie kapłanem w białą szatę odzianym, a takiemu kłamać nie wolno. Muszę więc wyjawić przed panią moje tajemnicę najskrytszą. o której nawet redaktor mego pisma nic nie wie. Trzymam ją w tece zamkniętą i tylko pani udało się wydrzeć ją ztamtąd. Umilkłem na chwilę. Żal mi się zrobiło, że w uniesieniu mojem za daleko zaszedłem, odkrywając światu moją autorską tajemnicę. Ale świat ten tak uroczo prosił mnie i błagał o tę tajemnicę! Piwne oczka Leonili nie odrywały się od moich oczu, a drobna jej rączka wypisywała w powietrzu rozłożonym wachlarzem takie jakieś zagadkowe litery, że w żaden sposób oprzeć się nie mogłem.
— Napisałem nowellę — rzekłem z pewną boleścią, z jaką rozbójnikowi rzuca podróżny kiesę złota, gdy mu tenże grozi sztyletem. Piwne oczy Leonili były ostrzejsze od sztyletów.
— Napisałeś pan nowellę? — zapytała z rozkoszą Leonila, dotykając wachlarzem mojej ręki.
— Przepadam z ciekawości... pan mi ją dasz w manuskrypcie do czytania... nieprawdaż? Widziałem wyraźnie, jak przy tych słowach na różowym jedwabiu swojej sukni wypisała wachlarzem literę K. Żywiej zabiło mi, serce.
— Ach, pani! — odpowiedziałem jak żołnierz broniący twierdzy na to, aby ją z honorem poddać nieprzyjacielowi. — Będzie to dla mnie niewysłowioną rozkoszą—mówiła dalej Leonila—jeżeli pierwsza przeczytam to, co potem tysiące będą czytały! Ukłoniłem się z autorską skromnością
— Dlaczego chcesz pani być pierwszą? — zapytałem.
— Mówią — odpowiedziała, bawiąc się wachlarzem—że pierwsze wrażenie... pierwsze uczucie... i pierwsza miłość są najprzyjemniejszemi! I znów wypisał wachlarz na koronkowej tunice literę: O. Było ich już dwie. Gotowałem się do poddania twierdzy.
— Nie wiem dlaczego — odpowiedziałem z westchnieniem—ale żądaniu pani nie mogę się oprzeć. Obawiam się. abyś tego wpływu kiedyś nadużyć nie chciała!
— Czy w tem widziałbyś pan jakie nieszczęście?
Nie wiedziałem na razie co odpowiedzieć, ale Leonila wyczytała odpowiedź z twarzy mojej i uśmiechnęła się z rozkoszą. Nieubłaganą jednak była, jak każdy tyran. Popatrzała na mnie przez chwilę, a tymczasem-wachlarz wypisywał wyraźnie: O potem H.
— Nic mi pan nie odpowiadasz? — zapytała. — Wiesz pani zapewne — odpowiedziałem — że do zalet każdej lepszej powieści należy to, jeżeli na wszystko nie odpowiada, i wiele rzeczy domyślności czytelnikowi zostawia.
— Czasami domysły nasze mogą nas łudzić bardzo boleśnie, a całem naszem nieszczęściem jest to, że my pod wpływem wrażenia wszystko zaraz zbyt jasno wypowiadamy! Nic nie umiemy ukrywać. Różowa jej twarzyczka okazywała teraz jakieś rozżalenie, a hebanowy wachlarz wypisał machinalnie w powietrzu litery: A—M. Byłem już jeńcem i cwałem puściłem się w jasyr.
— Rozrządzaj pani mną, jak niewolnikiem swoim—rzekłem z uśmiechem, nie będąc pewnym, czy Leonila także się nie rozśmieje! Nie rozśmiała się: przeciwnie, spojrzała na mnie z wielką uwagą. Zdawało mi się, że pierś jej podniosła się lekkiem westchnieniem.
— Dajesz mi pan władzę dyskrecyonalną nad sobą?— odpowiedziała z powagą — będę umiała utrzymać ją w granicach...
— -Jakiż jest pierwszy rozkaz pani?
— Powiesz mi pan, jaki ma tytuł nowella.
— „W niebie i na ziemi.”
— Wyborny tytuł! Aż oskoma bierze przeczytać taką nowellę! Jest tu wszystko czego tylko człowiek pragnąć może i niebo i ziemia! — Jestem dumny, że pani to się podoba.
— Dziś jeszcze przyślesz mi pan nowellę. — Dobrze, pani. Byłbym jeszcze długo tak rozmawiał, gdyby nie stryjenka Leonili, która ją w tej chwili do siebie zawołała i przy sobie kazała jej usiąść. Jeszcze tego samego dnia wręczyłem służącemu mały pakiecik starannie zawinięty i różowym szpagatem „związany.
Jeżeli kto z was był kiedykolwiek autorem, to wie zapewne, co to znaczy, jeżeli wasz utwór po raz pierwszy publiczność czyta. Tysiące nieznanych uczuć przebiega serce, wszystkie tętna biją jak młotem, a w nocy zrywacie się ze snu, aby jedną pięścią zgruchotać Zoilów, a drugą ręką przycisnąć do serca tych wszystkich, którzy z miłością w oku waszą książkę przeczytali do końca. Inaczej jeszcze było ze mną. Nowela moja nie była drukowaną. Wiedział o niej tylko cienki papier welinowy, złote pióro z dyamentowym końcem i kałamarz, który przedstawiał głowę ptaka, podobnego do orła, jaki się zwykle spotyka na obrazach św. Jana Ewangelisty. I ten sekret autorski był teraz w posiadaniu Leonili! Piwne jej oczka biegały do woli po tym papierze welinowym, a mała jej rączka przewracała z cichym szelestem, drobno zapisane kartki... Wyobrażałem sobie, z jaką rozkoszą odczytuje mój utwór, jak jej pierś rośnie z ciekawości: co się w końcu stanie z bohaterką: czy wzięci do nieba, czy zostanie na ziemi?... Ale ponieważ i w Lipcu nie bywa zawsze pogodnie, to też i na widnokręgu mojej autorskiej rozkoszy pojawiło się kilka chmurek. Przypomniałem sobie, że na kilku stronnicach są znaczne poprawki i odsyłacze, a na jednej rozsiadły się nawet dwa potężne żydy. Pocieszałem się jednak, że te drobne usterki ludzkie znikną zupełnie wobec wrażenia, jakie sprawi poważny temat nowelli. A był to temat nielada. Na jednę bohaterkę przypadło aż dwóch bohaterów. Jeden przedstawiał boskie niebo, drugi brudną ziemię. Jeden kochał się w bohaterce, drugiego kochał bohaterka. Pierwszy pochodził wprost z nieba i był poetą, drugi, stosownie do metody Darwina, wylazł z jakiejś poczwarki ziemnej i jako osobnik zaborczy zagarnął w swoje posiadanie tysiąc morgów czarnej nad-sańskiej ziemi. Nie mniej czarna bohaterka zapałała żądzą do tej ziemi, ale ziemski bohater nie chciał jakoś tego zrozumieć. Wtedy przyszedł w pomoc poeta. Przywabiony słodkim głosem Syreny, ukląkł przed nią i zaczął śpiewać pieśni miłosne tak głośno, że go aż w trzech powiatach słyszano. To obudziło zapały ziemskiego człowieka. Zapłonął gniewem, kazał sprządz najlepszą czwórkę i pojechał do pałacu Syreny. Poeta został, jak drugi Adam, sromotnie z raju wygnany, a piękna Syrena tą samą czwórką za trzy tygodnie pojechała do ślubu. Sens moralny tej nowelli był niewątpliwy. Miała ona dla podobnych niecnych czynów wzbudzić wstręt w sercach wszystkich czytelniczek i przygotować dobry grunt dla tych, którzy prócz gorącego serca ani jednego morga czarnej ziemi nie mają. Była to, zaiste, tendencya bardzo szlachetna. Gdy to wszystko sobie przypomniałem, cieszyłem się jak dziecko. Wyobrażałem sobie, jak silne wrażenie sprawi ta nowella na Leonili, z jaką wdzięcznością uściska mi rękę za moje oburzenie, jakiemu w tej nowelli dałem wyraz, rzucając klątwę na tych, którzy najświętsze uczucia poniewierają, a nawet czasem niemi frymarczą! Byłem z tego dumny i szczęśliwy. Przez cały wieczór nie mogłem znaleźć spokoju. Widziałem ciągle Leonilę czytającą moję nowellę. Raz siedziała na sofie w uroczym negliżu, drugi raz spoczywała na szeslągu w aksamitnych pantofelkach, ale najmilsze sprawiała mi wrażenie, gdym ją widział na miękkiem łożu, opartą o białe, puchowe poduszki. Jedne rękę podniosła do góry, jakby się zasłaniała, a w drugiej trzymała mój sextern welinowy i pożerała piwnemi oczyma tą tak ciekawą nowellę! Ostatni ten obrazek niepokoił mnie najwięcej. Wszystkie szczegóły rysowały się w mojej wyobraźni tak artystycznie, że byłbym dał połowę życia za to, gdybym taki, widok mógł w rzeczywistości ujrzeć. Przyszła mi szczególna myśl do głowy. Po cóż miałem nadaremnie spierać się z sobą: czy Leonila czyta moję nowellę na sofie, czy przy biurku? Mogłem się przecież o tem łatwo przekonać. Mogłem wyjść na ulicę i spojrzeć w okna. Wprawdzie stryjenka Leonili mieszkała na pierwszem piętrze, ale z pozycyi światła mogłem łatwo poznać, gdzie znajduje się jasnowłosa rusałka. Coś mnie gwałtem ciągnęło na ulicę, chociaż zdobycz nie mogła być tak wielką, jak tego sobie życzyłem. Ubrałem się i wyszedłem. Było już blisko północy, gdy zdała ujrzałem oświecone okna w szarej kamienicy. Serce uderzyło mi w piersi i biło coraz żywiej w miarę zbliżania się mego do celu. Wreszcie stanąłem tuż pod oknami. W pokoiku Leonili było ciemno, okna za to w salonie jaśniały światłem. Usłyszałem akordy fortepianu i śpiew kobiecy—był to głos Leonili. Poznałem go potem ciągiem tremolo, którego zazwyczaj używała, gdy była wzruszoną. Stałem spokojnie na ulicy i wciągałem do serca te rzewne tony, jakby były wyłączną moją własnością. Gniewałem się, gdy jakiś spóźniony chłopiec szewcki przy mnie się zatrzymał. Ofuknąłem go bez namysłu, i to samo chciałem zrobić policyantowi, lecz obawa, aby mnie nie wziął za waryata, kazała mi się powstrzymać. Różne myśli przychodziły mi do głowy. Myślałem sobie, że Leonila, przeczytawszy moją nowelę, zapłakała nad losem poety, a wziąwszy lampę do salonu, usiadła do fortepianu, aby dać folgę wzruszonemu sercu i czułą piosenkę posłać poecie, z którym tak nielitościwie obeszła się kochanka. Myślałem sobie: jak cudownie wygląda w tej chwili Leonila ze śladami łez na bladej swojej twarzyczce, jak pierś jej biała podnosi się westchnieniem, jak piwne jej oczy patrzą gdzieś w niebo i tam. między aniołami, szukają biednej ofiary zdrady kobiecej! Wszystko to widziałem jasno i wyraźnie, chociaż w przezroczu okna migał mi tylko jakiś cień niezgrabny, podobny do bałwana z czasów przedchrześcijańskich. Trwało to dosyć długo. Aby nie zwrócić uwagi policyanta. który mnie mógł posądzić o mniej szlachetne zamiary, zacząłem przechadzać się po ulicy tam i napowrót. Gdy potem znów do szarej kamienicy się zbliżyłem, było już ciemno na pierwszem piętrze. Z bramy wychodził właśnie jakiś niski a gruby mężczyzna, szerokim płaszczem otulony. Zdziwił się nieco, gdy mnie zobaczył. Poznałem go. Był to pan Jacek, który gdzieś nad Sanem miał znaczny majątek, ale nie miał szczęścia do panien. Był to sobie już marcowy kawaler, który mniej dbał o amory, a wielce lubił karty i kieliszek starego węgrzyna. W szarej kamienicy mieszkał jeden z jego przyjaciół i podejrzewałem go, że był u niego na kartach. — Pan zapewne z jakiegoś rautu wracasz? — rzekł do mnie, mierząc mój ubiór nie zbyt genialnem okiem swojem. — Przechadzałem się—odpowiedziałem krótko. Szliśmy dalej w milczeniu. Widziałem wyraźnie, jak pan -Jacek patrzał na mnie od czasu do czasu z pewnem niedowierzaniem.
W kilka dni potem poszedłem do Leonili. Wyszła sama na moje spotkanie. Wyciągnęła do mnie obie ręce i spojrzała mi w oczy z taką radością, jakby w tej chwili nie jej do szczęścia nie brakowało.
— Jakże pan w porę przyszedłeś! — rzekła do mnie z uśmiechem anioła — przyszedłeś, aby mnie pocieszyć i nie dać dłużej płakać nad smutnym losem swego ulubieńca... Biedny Juliusz! Zdawało mi się, że oczy jej były jeszcze czerwone od płaczu, a czarne źrenice świeciły się jeszcze jasno, jak to zwykle bywa po każdem większem wzruszeniu.
— Zostaw pani Juliusza w spokoju — odpowiedziałem w nastroju tragicznym—tacy bohaterowie, jak on, nie potrzebują łez ludzkich ani litości. Ciosy tragiczne mają to do siebie, że, jakkolwiek zabijają, sprawiają jednak pewną rozkosz, jakiej nigdy nie czują ludzie zwykli.
— Właśnie przed chwilą czytałam to w nowelli — mówiła dalej Leonila, trzymając mnie za ręce. Zadziwiły mnie te słowa.
— Myślałem, żeś pani już dawno to uczyniła...
— Nie miałam czasu. We Środę mieliśmy arcynudną wizytę i z rozpaczy musiałam śpiewać. Przyszedł mi na myśl pan Jacek. Z prawdziwą litością spojrzałem na biedną Leonilę. Spostrzegła to i za współczucie podziękowała mi wejrzeniem. Na moje szczęście stryjenka Leonili była chora, czy nieubrana. Leonila robiła honory domu. Zaprowadziła mnie do małej kanapki, na której usiedliśmy oboje.
—- Przyznam się panu — zaszczebiotała miłym głosikiem — że jakieś złe duchy nie dawały mi zabrać się do czytania. Przedwczoraj był wielki raut u pani Weroniki. a wczoraj musiałam być na koncercie. Przy dziennem świetle nie chciałam czytać, bo... klejnoty najlepiej wydają się wieczorem. Jestem dotąd olśniona. Ukłoniłem się z całą skromnością.
— Jednej rzeczy nie mogę panu darować — mówiła dalej Leonila — że Juliuszowi każesz pan tak wiele cierpieć.
— Serce wielkie i szlachetne... odpowiedziałem z powagą—Serca poetów—czują i cierpią za miliony! Leonila patrzała na mnie z pewną adoracyą. jakby widziała we mnie jeden z owych milijonów.
— Biedni ludzie! — szepnęła z cicha — ale im przecież zazdroszczę! Czuć tak wiele, a chociażby i cierpieć, jest zawsze rozkoszą! Ale nie wszyscy są wybrani!
Szczęściem, że wtedy nie było jeszcze kwestyi politycznych, ani stronnictw. W takim stanie rzeczy nie groziła mi żadna zmienność polityczna. Chorągwi mojej nie mogłem opuścić za żadną cenę; mogłem, co najwięcej, przerzucić się od jednego serca do drugiego, zamiast Leoniłi mogłem zamarzyć o Małgorzacie. Pokusie tej oparłem się jednak stanowczo. W mojej pierwszej, niedawno napisanej, nowelli, która na Leonię takie wrażenie sprawiła, był bohater w podobnej sytuacyi. I jemu stanęła w drodze podobna do Małgosi rusałka o bladem licu, ale on nie zachwiał się. Miałżeby autor być gorszym od swego bohatera? Ślubowałem w duchu wierność Leonii aż do grobu. Przy takim nastroju rozmowa była sztywna, urywała się co chwila. Przeszkadzał niemniej brzęk talerzy i łyżek. Wreszcie powstał kowaty jegomości oznajmił córce, że musi jeszcze wyjść na miasto.
— Czy i ja pójdę z ojcem?—zapytała z pewnem nieokreślonem wejrzeniem na mnie.
— Możesz zostać — odpowiedział ojciec —ja zaraz wrócę.
— Jakże... sama?—replikowała nieśmiała Małgosia. Jegomość rozśmiał się głośno aż szklanki zabrzęczały. — Jak widzę — zawołał — tobie trzeba tego, co Neptunowi. Poty się nie położy spokojnie, póki nie zostawią mu chustki lub rękawiczki. Otóż i tobie coś muszę zostawić. Rzekłszy to, położył na stole — między mną a Małgosią—stary parasol. Chciał już odejść, ale namyślił się i do parasola dodał jeszcze gruby, sękaty kij.
— Pilnuj teraz tego — rzekł z pewnym zagadkowym uśmiechem, widocznie do mnie wymierzonym. Zwróciłem się po jego odejściu do Małgosi.
— Pani jesteś teraz na straży, jak widzę — pamiątek rodzinnych. Parasol i laska noszą ślady lat sędziwych. Do takich rzeczy człowiek się przywiązuje..
— Inaczej zupełnie jest dzisiaj — przerwała szybko — gdy ludzie co chwila swoje upodobania zmieniają... I z pewną rozkoszą spojrzała na kij sękaty, ojcowską dłonią gładko wypolerowany. Patrzałem i ja na ten wiśniowy sens moralny, ale z pewnem mniej przyjemnem uczuciem.
— Sądzisz pani—rzekłem po chwili — że nasze upodobania powinny opierać się o grunt trwały... i jak ta sędziwa podpora wiśniowa nie uginać się wtedy, gdy jaka niespodziewana przepaść... — Naturalnie! Wybierać można długo, ale raz wybrawszy...
— Pani mówisz z jakąś myślą uboczną...
— Uchowaj Boże, wypowiadam tylko luźne zdania. Mówiliśmy o parasolu i o tym kiju. Parasol i kij należą do starych rzeczy. Pan, na przykład.. chcąc mieć coś modnego—wyrzuciłbyś jedno i drugie, a natomiast...
Dlaczego pani o mnie tak sądzi?...
— Bo to byłoby rzeczą naturalną. Mój ojciec inaczej zapatruje się. Parasol i ta laska służyły mu tak długo—z niemi przebył różne koleje życia, nie uważa więc ich za narzędzia, ale ma dla nich pewną przyjaźń, jak dla ludzi, którzy nam dobrze służyli!
— Prawda - odpowiedziałem z namaszczeniem, ludzie czasem gorsi od tych martwych rzeczy! I z pewnym pietyzmem dotknąłem się sękatego kija, któremu, jako wypróbowanemu przyjacielowi, powierzył był szpakowaty jegomość swoje jedynaczkę.
— Najgorsi są ludzie wtedy — mówiła dalej blada Małgosia — gdy używają drugich za narzędzia.
— Nikczemność! — krzyknąłem.
— I potem te narzędzia, jak kawałki bezdusznego drzewa od siebie odrzucają, gdy swego celu dopięli... Machnąłem z pogardą ręką i nie zważałem wcale, że moja sąsiadka patrzała w tej chwili na mnie z wielką uwagą. Obiad się skończył, ale zacny konduktor wyszedł był za swemi interessami i jeszcze nie wrócił. Długo patrzała na mnie blada dziewica. Czułem ciepło tego spojrzenia. Błoga rozkosz ogarnęła moje serce.
— Czytała zapewnie ostatni mój artykuł o „sercu kobiecem“ — pomyślałem sobie.
—Mówią, że życie autorów cierniami wysłane... a czyż może być większe marzenie nad to, że wszystkie oczy zwracają się za nami... że wszystkie serca bija dla nas?... Słyszałem wyraźnie, jak w tej chwili pod szkocką tkaniną biło serce mojej sąsiadki... Z dumą podgarnąłem włosy do góry.
— Jeżeli się nie mylę — zacząłem po chwili — jesteś pani pessymistką. Czy mogę zapytać: co może być powodem takiego pessymizmu ?
— Widok szczęśliwych — odszepnęła z cicha i westchnęła.
— Więc widok cudzego szczęścia napawa panią goryczą ?...
— Już taka natura serca: zazdrościmy drugim. Mam, na przykład, przyjaciółkę...
— I tej przyjaciółce zazdrościsz pani. — Znasz ją pan dobrze... Leonia.
— Pannie Leonii zazdrościsz pani?— zawołałem z przepełnionem sercem
— i czegóż jej pani zazdrościsz? — dodałem z udanym spokojem. Panna Małgorzata miała teraz także spokój na twarzy. Wzięła próbkę jakiejś materyi do ręki i zaczęła się jej z uwagą przypatrywać.
— Pytasz pan — rzekła po chwili — czego Leonili zazdroszczę... zazdroszczę jej poprostu... dzisiejszej zabawy. Ciocia pozwala jej bawić się. kiedy chce!
— Państwo będziecie także na tej zabawie...
— Tak jest... ale co innego być tylko gościem... tylko spektatorem.
— Niedopowiedziała, a szafirowe jej oczy zamgliły się smutkiem.
— Biedna — pomyślałem sobie—ona wie o mojem szczęściu... ona takiego szczęścia zazdrości Leonili! Żałowałem w tej chwili, że nie jestem w dwóch osobach, jak owi bracia syamscy. Byłbym niezawodnie rozciął siebie na dwie połowy.
— Nazywasz się pani przyjaciółką Leonili — rzekłem w nadmiarze szczęścia — zapewne się zwierzyła... — Wiem wszystko! Czytała mi wiele ustępów z listów pana. Poczułem rumieniec autorski na twarzy.
— Spodziewam się, że ustępy te były wybrane z pewną dyskrecyą... Małgosia roześmiała się z ironią. — W takich razach — odrzekła szybko — nie licz pan nigdy na dyskrecyą. Nie ma granic dyskrecyą, tam, gdzie się zaczyna szczęście kobiety. Podniosłem głowę do góry; Leonila przyznawała się do swego szczęścia.
— Nie wiem dlaczego — ozwałem się — ale z przyjaciółką panny Leonili muszę rozmawiać otwarcie... — Żałuję, że równą otwartością odwdzięczyć się nie mogę...
— Dlaczego?
— Nie lubię drugim wypowiadać tego, co im pochlebiać lub... co ich zranić może...
— Nie lękaj się pani — odpowiedziałem z powagą — wielką sztuką jest umieć znieść nieszczęście, ale jeszcze większą—umieć być szczęśliwym! W tej chwili nadszedł ojciec, a za nim konduktor. Zaczęliśmy zbierać się do odjazdu. Pożegnałem ojca, Małgosi podałem rękę. Panna Małgorzata ścisnęła ją serdecznie i spojrzała na mnie z pewnem spojrzeniem, jakiego nigdy nie zapomnę. I cóż to było za spojrzenie? Gdyby spojrzenia miały jasno określone wyrazy, gdyby je, jak mowę, utrwalić można i dłużej się im przypatrywać — byłyby nieraz dla nas niemałą nauką, albo zadatkiem prawdziwego szczęścia. Są wprawdzie szczęśliwi, którzy umieją takie spojrzenie pochwycić i na zawsze je w pamięci i w sercu zatrzymać — ale ileż ginie ich marnie nieodczytauych i niezrozumianych, jak giną promienie słoneczne, gdy w podniebnych drogach natrafią na mgły nieprzebite!... Po niejakim czasie wytłumaczyłem sobie spojrzenie panny Małgorzaty. Było to jedno z tych spojrzeń, które spotyka szczęśliwy człowiek w biegu do swego szczęścia. Jest w niem pewna ciekawość ujrzenia szczęśliwego, jest pewna rozkosz, że przecież szczęście istnieje na świecie; ale jest także pewna gorycz zmieszana ze smutkiem, że takiego szczęścia samemu się nie doświadcza.., Przedemną pojawiła się w tej chwila ostatnia stacya pocztowa. Na tej stacyi czekała już owa żółta dorożka. Poznałem ją zdaleka po nieco zbakierowanej budzie i związanym postronkiem resorze. Był to właśnie dzień targowy. Przed cukiernią, która zarazem była restauracją, stało grono młodych i starszych kawalerów okolicy. Patrzeli z ciekawością na żółtą dorożkę, a jeszcze ciekawiej na wysiadających z karetki pocztowej podróżnych. Oglądali troskliwie jednego po drugim. Wysiadłszy z karetki, spostrzegłem, że wszystkich oczy zwróciły się na mnie. Jakiś uśmiech zagadkowy przebiegł po twarzach. Wszyscy potem zwrócili się ku jednemu ze swoich towarzyszy, który w żółto kratkowanym garniturze stał wpośrodku. Był to pan Jacek. Spojrzenia towarzyszy coś go zaniepokoiły. Zaczął się ruszać nalewo i naprawo, jak serce dzwonu, zanim w spiż uderzy. Głosu pana Jacka nie słyszałem wcale, ale widziałem wyraźnie, jak z energią coraz bardziej rosnącą odzywał się do swoich towarzyszy. Potem widziałem, jak czerwoną ręką zrobił w powietrzu kilka cięć podobnych do cięcia szabli i szparko wszedł do cukierni. Przez szklane drzwi dostrzegłem wyraźnie, jak wychylił spory kielich jakiegoś brunatnego płynu. Na dalsze obserwacye nie było czasu. Miałem dwie mile przed sobą. Podówczas nie było jeszcze dróg powiatowych z dziurawemi mostami, tylko były drogi bez mostów. Wiele poezyi i urozmaicenia miała każda podróż. Często trzeba było wysiadać, przebywać w bród kręte strumyki, albo w popielatym ile wyciskać swój konterfekt, jak się to czasem praktykuje przy sławnych nieboszczykach. Tak romantyczną drogę przebyłem szczęśliwie. W niebezpiecznych miejscach pomagałem sobie marzeniem o Leonili. Już naprzód gotowałem się do nagrody, jaką od niej otrzymam za wszystkie moje niewygody. Myślałem o niej przy każdej większej kałuży, przy każdej rozerwanej grobli, a gdy na widok chwiejącego się mostku oczy zamykałem, widziałem ją przed sobą, jak do mnie ramiona wyciągała i w słodkie brała mnie objęcia. A było mi przytem tak przyjemnie, że życzyłem sobie, aby cała droga składała się z samych chwiejących się mostów. Wreszcie dobiłem do portu. Ujrzałem przed sobą dworek staroszlachecki z pokiereszowaną przez czas facyatką. Bramka wypadała z zawiasów i na znak gościnności dzisiejszej stała potulnie oparta o parkan. Za bramką był obfity zbiornik wody, służący do obmywania kół z drogi błotnistej. Na ganek prowadziły schody, starannie na dzisiejszą uroczystość cegłami podparte. Gdy dorożka przed gankiem po raz ostatni stęknęła, wybiegły z sieni trzy gracye. Ją poznałem odrazu. Miała na sobie tę samą suknię różową, w której po raz pierwszy rozmawiała ze mną o mojej nowelli. Widziałem w tem myśl głębszą. Chciała mi dzisiaj w tej samej barwie stanąć przed oczyma, w jakiej po raz pierwszy uderzyło do mnie jej serce — tym samym bufkom i koronkom chciała powierzyć to, co się w niem dzisiaj odbyć miało. Wyciągnęła do mnie, jak zwykle, obie rączki i długo patrzała na mnie w milczeniu. Od czasu do czasu przechodził po jej dłoniach jakiś dreszcz mimowolny, a twarz jej zmieniała się wtedy, jak się zmienia barwa jutrzenki, gdy promienie słońca przebijają się coraz więcej przez mgły nocne. Przy niej stały dwie towarzyszki, również młode, jak ona. Jedna była szatynka, a druga brunetka. Obie patrzały na mnie z pewnym uśmiechem figlarnym i mimowolnie przypominały mi owe ładne kusicielki św. Antoniego Pustelnika, jak to raz na obrazie Herbsthofera widziałem. Między mną a św. Antonim była ta różnica, że on opierając się pokusom, trzymał się krzyża stojącego na skale, a ja trzymałem rączki Leonili. Daremna była pokusa: zapatrzony w Leonilę, prawie ich nie widziałem.
— Jakże panu podziękować za tyle trudów podjętych! — ozwała się Leonila—jakże odwdzięczyć się za tyle wzniosłych i pięknych myśli, jakiemi wzbogaciłeś duszę moję, powierzając je papierowi listowemu!... Nie wzięłam ich wyłącznie dla siebie, jak skąpiec, ale dzieliłam się, jak hojny bogacz, ze swemi sąsiadkami! Oto są dwie przyjaciółki, z któremi często o panu mówiłam, a które niemniej są ciekawe poznać tego, który im tyle przyjemnych chwil sprawił! Twarze przyjaciółek uśmiechnęły się do mnie-
— Teraz polecam pana ich opiece, a ja wrócę do gospodarstwa domowego, aby po tak niewygodnej podróży gościa czemś dobrem posilić. I -wykręciwszy się na wysokim obcasiku, frunęła ode mnie. Zostałem z brunetką i z szatynką. Kilka godzin upłynęło. Przywitałem się ze stryjenką, zjadłem wyborną przekąskę, ale z Leonilą nie mogłem wiele mówić. Krzątała się po wszystkich pokojach, ustawiała meble, poprawiała firanki, a od czasu do czasu wyglądała oknem na drogę do miasteczka. Czasem tylko rzuciła mi jakie słowo, a najczęściej tylko uśmiech lub spojrzenie. I tego było dla mnie teraz zawiele. Obie przyjaciółki tak mnie wzięły w obroty, że mi nawet odetchnąć nie pozwoliły. Mówiły najczęściej obie naraz, a ja musiałem jednym tchem odpowiadać jednej i drugiej. Tysiące pytań, jak strzały w bitwach pogańskich, krzyżowały się przedemną, a ja musiałem jedne odpierać tarczą, drugie mieczem. Już słońce chyliło się ku zachodowi, a z Leonilą niewiele jeszcze rozmawiałem. Przyjaciółki jej nie puściły mnie ani na krok od siebie. Zaprowadziły mnie do ogrodu, kazały mi zrywać sobie kwiatki, szukać szczęścia i opowiadać, co każdy kwiatek oznaczać może. Czasami przybiegła do nas na chwilę Leonila, a stwierdziwszy, że się doskonale bawię, odbiegała do zajęć domowych. Goście z dalszego sąsiedztwa zaczęli się zjeżdżać, a mnie było jakoś smutno między brunetką a szatynką. Inaczej wyobrażałem sobie dzisiejszą uroczystość. Myślałem, że z Leonilą będę chodził po alei, siedział w altanie, lub na werandzie. Tymczasem Leonila zajęta była gośćmi, a ja musiałem się przymuszać do rozmowy z moimi nieodstępnemi towarzyszkami. Przyznam się, że ta rozmowa zmęczyła mnie niepospolicie i byłbym uciekł w najodleglejszy kąt ogrodu, gdyby mnie prawie za poły nie trzymały. Jeden z ostatnich przyjechał szpakowaty jegomość, dobry mój znajomy z obiadu. Panna Małgorzata w szafirowej sukni była jeszcze bledszą. Świeciły się tylko jasno jej oczy szafirowe, któemi już mnie witała. Były w nich jeszcze resztki owego spojrzenia, jakiem mnie niedawno żegnała, a jakiego dotąd jeszcze dobrze zrozumieć nie mogłem. Wreszcie ozwał się trzask z batoga, i jakieś niemiłe sprawił na mnie wrażenie.
— Chodźmy na ganek — rzekły naraz moje towarzyszki — bo to ktoś jedzie... ktoś.... Nie dokończyły, ale ich uśmiech, ich spojrzenia miały w sobie coś złowrogiego. Machinalnie wyszedłem za niemi. Przed gankiem zaryły się właśnie kopytami cztery spienione szpaki, furman w sutej liberyi siedział na koźle, a z błyszczącego faetonu wysiadał właśnie pan Jacek. Miał ubiór elegancki, o ile na to grubawa jego i mała figurka pozwalała, a na rumianej, tłustej twarzy uśmiech niepospolitego zadowolenia. Nastąpiła chwila powszechnego milczenia. Była to cicha adoracya szpaków, faetonu, a może i właściciela tychże. Leonila należała do wyjątków. Ujrzawszy pana Jacka, cofnęła się do salonu. W drodze rzuciła mi serdeczne spojrzenie i uśmiechnęła się z pewną ironią. Domyśliłem się, że ta ironia odnosi się do pana Jacka. W salonie ugrupowało się już całe towarzystwo, gdy wszedł pan Jacek. Stryjenka przywitała go serdecznie, Leonila zaś uznała za stosowne odwrócić się od niego i rozpocząć ze mną rozmowę. Była to pierwsza chwila, w której dały mi nieco odetchnąć moje towarzyszki. Ale nie trwało to długo. Pan Jacek zbliżył się do nas. Rumiana twarz jego wydłużyła się trochę, gdy mnie ujrzał. Niezgrabnie wyciągnął rękę do Leonili, która zaledwie podała mu jeden paluszek. Ukłoniła się sztywnie. Pan Jacek spojrzał na mnie ze złością, jakby mnie chciał zabić swemi małemi oczkami. W tej chwili odwołała stryjenka Leonilę, a ja ujrzałem się znowu między brunetką a szatynką. Zabawa rozpoczęła się napięknie. Głośne rozmowy rozmaitych grup napełniły cały salon. Jakaś zwiędła guwernantka otrzymała nakaz grania na fortepianie, co nawet milczących dotąd gości zagrzało do głośnej rozmowy. Podano herbatę. Leonila zajęta była nadzorem nad ciastami, zachęcając wszystkich. Pan Jacek chciał jej pomagać, ale odepchnęła go uśmiechem zimnym i sztywnym. Sprawiło mi to niemałą przyjemność. Po herbacie zabawiano się dalej. Starsi siedli do gry w karty, a młodzi kręcili się między kobietami, sadząc się na rozmaite koncepta. Niektórzy używali pięknej nocy i pełni księżyca. Przechadzali się po werandzie, a nawet zapuszczali się między kląbiki kwiatów. Ja byłem ciągle między brunetką i szatynką. Po upływie niejakiego czasu spostrzegłem, że kobiety zaczynają sobie coś szeptać do uszu. Nawet moje towarzyszki przerwały na chwilę nieustającą rozmowę ze mną i kilkakrotnie zamieniły z sąsiadkami niezrozumiałe dla mnie słowa. Niekiedy zwracały główki gdzieś w oddalony kąt werandy, gdzie jednak nikogo nie było widać. Szepty te powtarzały się częściej, a nawet stawały się coraz dłuższemi. Leonili nie było w salonie. Po godzinie zaproszono do kolacyi. Siadłem przy stole między brunetką a szatynką, bo inaczej być nie mogło. Śledziłem okiem, gdzie usiądzie Leonila, ale Leonili w salonie nie było. Naprzeciw mnie siedziała panna Małgorzata. Wreszcie pozajmowali wszyscy miejsca swoje. Jedno tylko krzesło było wolne... obok pana Jacka. Pan Jacek był w niezwykłej emocyi i kręcił wkoło palca swoje płowe wąsy. Dla odmiany rzucał do ust duże kawałki chleba i połykał je odraził. Tylko Leonili brakło jeszcze. Nareszcie weszła. Miała twarz nieco zmienioną. Ujrzawszy próżne krzesło koło pana Jacka, zwróciła sie w przeciwną stronę. — Siadaj, Leoniu—ozwała się stryjenka— jest próżne krzesło koło pana Jacka. Leonila zawahała się. — Siadaj, serce — nalegała stryjenka — przecież stać nie będziesz. Leonila usiadła. Żal mi się zrobiło biednej Leonili. Widocznie: nie była zadowoloną ze swego miejsca. Wszystkich oczy patrzały na Leonilę i pana Jacka. Szeptano do siebie półgłosem. Tymczasem odzyskała Leonila dawną swoję swobodę. Zaczęła rozmawiać z panem Jackiem, który z tego powodu wpadł w takie roztargnienie, że zjadał sąsiadom kromki chleba, podawane ciągłe przez służącego. Wieczerza trwała długo. Głośne rozmowy ucichły i zdawało się. że czegoś oczekiwano. Nalano w kieliszki starego węgrzyna.
— Pozwólcie państwo — ozwał się najstarszy sąsiad — że wywiążę się z danego mi polecenia i wzniosę toast na cześć narzeczonych... panny Leonili i pana Jacka. Wszyscy powstali z kieliszkami. Nie pamiętam już co się wtedy ze mną działo. Przyszedłem dopiero do przytomności, gdy Leonila z kieliszkiem w ręku stanęła przede mną.
— Tak pan zajęty swemi sąsiadkami — ozwała się dźwięcznym głosem — że nawet nie chcesz wypić mego zdrowia. Przychodzę sama dopomnieć sie o to. Machinalnie stuknąłem kieliszkiem.
— Chciałam panu pierwszemu zwiastować tę nowinę -— mówiła dalej z anielskim uśmiechem bo to należało się memu przyjacielowi... ale pan byłeś tak zajęty rozmową... I wyciągnęła do mnie drobną rączkę. Nie pamiętam, com zrobił z tą rączką. Opamiętałem się dopiero, gdy szpakowaty jegomość pociągnął mnie za sobą do przyległego pokoju. Wypalimy sobie dobre cygarko, mości dobrodzieju—rzekł do mnie, sadzając mnie na sofie i pomówimy słówko.
—Wy, co to piszecie książki, wiele możecie zrobić. Panna Leonila długoby jeszcze siedziała ze swoim wianuszkiem na głowie gdyby nie pan. Jak zaczęliście oboje pisywać do siebie długie epistoły, to w całym powiecie zaczęto mówić, że to musi być panna nie lada, jeżeli człowiek, co pisze wiersze, z mną koresponduje. Kobiety, mówię panu, a osobliwie panny. zazdrościły jej, bo to, panie dobrodzieju, rzuca zawsze pewne światło. Widzą je prędzej, i prędzej jakoś zapalają się affekta. Pan Jacek nie byłby może zdobył się na słowo ostateczne, ale, widząc, że mu w drogę wchodzi taki człowiek... Gdybyś to, panie dobrodzieju, chciał kiedy napisać do mojej Małgosi... Uderzyłem się po czole i wyszedłem. Nazajutrz nad wieczorem siedziałem w moim pokoiku przed kominkiem. Na kominku palił się zwitek papieru różowym szpagatem związany. Wszedł redaktor.
— Co robisz? —, zapytał.
— Palę moją pierwszą nowellę—odpowiedziałem surowo.
— Dlaczego?
— Bo ona nauczyła innych niecnej intrygi! Autorowie nieraz uczą dopiero intryg i różnych rafineryi, o których się przedtem żadnemu czytelnikowi nie śniło! A jeszcze boleśniej jest, jeżeli intrygi autorskiej użyto przeciw samemu autorowi!. Opowiedziałem redaktorowi wydarzenie z moją pierwszą nowellą. Redaktor śmiał się do rozpuku.
— Śmiej się — zawołałem w oburzeniu — ale zważ zarazem, ileż to złego przechodzi do nas z tą literaturą, z temi powieściami, z których przyszli zbrodniarze uczą się intryg i podstępów, z temi komedyami, na których zaznajamiają się dopiero nasze kobiety z tern, o czem dawniej nawet nie wiedziały!... Redaktor śmiał się ciągle ze mnie, że moja pierwsza nowella tak srogo na mnie samym się zemściła. Spostrzegłem jednak, że od tego czasu nie tak często zamieszczał w swojem piśmie powieści kryminalne lub z intrygą wyrafinowaną, do jakich pierwiej miał wielką słabość.
Koniec
Zapraszamy na blog - www.krzywcza.blogspot.com
40 lat pracy twórczej
- Szczegóły
11 maja 1895 w gazecie Bluszcz ukazał się artykuł z okazji 40 lecia pracy literackiej Jana Zachariasiewicza autorstwa redaktorki naczelnej tego czasopisma Marii Unickiej. Autorka tekstu analizuje twórczość powieściopisarza dokonując oceny najważniejszych jej zdaniem powieści napisanych przez niego w latach 1855-1895.
Piotr Haszczyn [czerwiec 2023]
Czterdzieści lat pracy twórczej na polu literatury, więc pracy myśli dawanej społeczeństwu swemu, to zasługa której należy się akt dziękczynnego uznania, zwłaszcza że wszystko co pióro pisarza tego skreśliło miało za podstawę myśl na dobro ogółu zwróconą. Kto powieści jego zna, kto je czytać umiał z głębszem w założenie ich wejrzeniem, wie, że pisarz ten trzymał się bez przerwy zasady raz powziętej, aby wszystko, co z pod pióra jego wychodzi opartem było na podstawie myśli poważnej. Syn zamożnego ziemianina miał przed sobą ścieżkę życia spokojną, od cięższych prób losu zabezpieczoną, ale w piersi jego mieszkał duch, wzywający go w strony inne, ku innym ideałom zwrócone. Pierwszą pracą literacką dwudziestoletniego młodzieńca miał być przekład piosenki ruskiej „Do księżyca“, ale drobny to był kwiatek wiosenny, nie odosobniony przecież od tego, co następnie tworzył. W czasopismach lwowskich ukazały się wkrótce inne jego poezye, nowele; pisał nawet artykuły do dzienników politycznych, aż w r. 1855-ym żywe życie podsuwa przedmiot dla pracy młodzieńca.
Pierwsza jego powieść „Uczony“, to obraz człowieka, który całe życie swoje oddał pracy umysłowej, badaniom archeologicznym, a który w końcu zgięty pod ciężarem lat i ubóstwa, mieści się w nędznej izdebce—w kuchni starego zrujnowanego domu, samotny, opuszczony od ludzi i to już charakteryzuje nietylko pisarza, ale i człowieka że młodzieniec umiał tak wejrzeć w głąb życia—umiał tak odczuć nietylko położenie, ale i szlachetną naturę takiej istoty ludzkiej, której za całe szczęście życia starczyło ukochanie nauki i która też mimo ciężkich dotknięć losu i ludzi dążyła do celu swego. Doskonale swojski koloryt powieści jest też jedną z jej wielkich zalet. Upomina się w niej młody autor u społeczeństwa o wymiar tej sprawiedliwości, która nakazuje szanować zasługę, nakazuje wypłacić dług zaciągnięty przez ogół u takiej postaci, jak ów „Uczony“ i dość już tego, aby zrozumieć, jak szlachetne są kierunki twórczości Zacharyasiewicza.
Druga z kolei powieść jego „Sąsiedzi“ ma również zalety podniosłej tezy. Tu bohater jest również szlachcic siedzący na roli i uczciwy, zacny pod względem wszelkim, bo umie być serdecznie dobrym dla wszystkich, wysoko czy nisko na drabinie społecznej pomieszczonych, ale na nieszczęście ma on krewnych gdzieś na Węgrzech, jedzie do nich aby poznać, zostaje też wkrótce przez nich odwiedzonym, więc dla honoru społeczeństwa swego, którego czyni się reprezentantem, dla uczczenia miłych mu panów braci urządza nie tylko przyjęcia paradne, ale dom cały, cały układ życia przetworzonym zostaje na stopę zamożniejszego niżeli był człowieka. W skutek tego uczciwy w głębi swojej, pracować umiejący młodzieniec wchodzi na złe tory życia nad stan nie dla używania nawet, ale z jakiejś nieopatrzności połączonej z tą nieszczęśliwą i miękkością naszą, dającą się łatwo pociągnąć | w stronę, którą idą inni. Stare przysłowie „Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie“, występuje w smutnem swem zastosowaniu, bo choć się już wiele w tym kierunku zmieniło, wiele jeszcze z dawnej nieopatrzności naszej zostało, i to podnosi wartość powieści—to daje jej znaczenie wyższe, że wykazuje ona braki nietylko jednostki, ale i społeczeństwa, które tym sposobem oddziaływa nieszczęśliwie na natury słabsze, nie umiejące wejrzeć w głąb rzeczy i rządzić życiem swojem samodzielnie, rozumieć jego zadania i obowiązki.
Powieść „Na kresach“ przyniosła autorowi szerokie uznanie. Chmielowski, który w sądach nie jest nigdy zbyt pochopnym do pochwał, bo żąda od pisarzy, aby w utwory swoje, malujące życie, wprowadzali życia tego pierwiastki wyższe, dał taką utworu tego ocenę „że jest ze wszech miar godną uznania“, bo ma wielkie znaczenie praktyczne przez „wypowiedziane piękne myśli o obowiązkach społecznych, o przeciwdziałaniu wpływom zgubnym, o niemocy naszej“. Wydań jej było trzy, więc niewątpliwie oddziaływać musiała na ogół, skoro tak poczytną się stała i widzimy tu czem może być powieść, gdy autor potrafi wcielić w utwór swój ideę szlachetną. Twórczości Zacharyasiewicza jest to wielką zaletą, że umie patrzeć głęboko w społeczeństwo swoje i niemal zawsze nietylko pewne osobniki, nie tylko pojedynczego człowieka maluje, bo wszystkich bohaterów swoich zestawia zawsze z ideę wyższą.
Powieść „W przededniu“ należy do tego rzędu. Bohaterem jest tu gorącego serca człowiek, zdaje się że umie kochać to, co ukochania jest godnem, przecież kocha on powierzchownie. Wyobraźnia tak w nim gra, że nie zdoła już poważnie w głąb rzeczy wejrzeć, rozpatrzeć się w jej koniecznościach realnych i oskarżyć go niemal można, że bawiąc się błyskotkami tej wyobraźni swojej, stwarza sobie ulotnych wrażeń fantasmagorye. Życie jest przecież rzeczą poważną i do obywatelskich zasług Zacharyasiewicza zaliczyć to można, że postać taką, jakich niemało spotykało się u nas, postawił przed myślą czytelników. Kto czekając na rzeczy: wielkie, nie chce brać do umysłu małych, przecież w związku z ideą szlachetną przez konieczność życia stojących, ten się nagle może spostrzedz ubogim w środki działania i nie tylko sam zubożałym biedakiem zostanie, ale nic do skarbony ogółu nie dołoży. Praktyczność pewna potrzebną jest nie tylko jednostkom pojedynczym w ich własnem życiu; człowiek praktyczny wie, że wyższe ideały muszą mieć oparcie pewne na gruncie istnienia realnym, po którym stąpać musimy z konieczności natury naszej.
W szeregu typów kobiety naszej, stworzonych przez Zacharyasiewicza; ważne miejsce w powieści „Dzieje ideału,“ przedstawia postać Jowity, córki zubożałej rodziny szlacheckiej, której serce uderzyło gorąco do zacnego, pięknego młodzieńca i oto otwiera się perspektywa szczęścia dla dwojga ludzi, szczęścia tego godnych, ale od czegóż jest świat, a raczej ten światek maleńki, wytworzony na podstawie drobnych pragnień, drobnych interesów- jednostki każdej? On jest malarzem, pendzel jego stwarza dzieła sztuki szlachetne, a że dusze ich zrozumiały się, więc zdawać by się mogło, że szczęście już jest bliskiem i dość tylko, aby wyciągnąć ręce, a ujętem zostanie. Ale między ustami, a pucharem stanie nieraz przeszkoda marna na pozór, która jednak nie pozwoli, aby pragnienie nasze nasyconem zostało, bo od czegóż by istniały na świecie przesądy, od czegóż by byli ludzie maluczcy? , Smutna historya zmarnowanego szczęścia, powtarzająca się bezustannie, spełnia się i tutaj, życie powszednie zastąpiło mu drogę, ideał ustąpił na - bok i istnienie dwojga ludzi zostało spaczone. Los rzucił pod nogi Jowity przeszkodę, której przekroczyć nie umiała, bo brakowało jej " tej szlachetnej odwagi, która ciska rękawicę świata i jego wymaganiom, aby żyć istnieniem pełnem i szczęśliwem. Kochankowie rozdzielają się i ostatnim momentem ich szczęścia — ich pożegniania ze sobą, była chwila w której Jowita stanęła ukochanemu jako model do obrazu „Bzymianka przed Neronem“.
Neronem był tu świat, przecież oboje uczuli, że mimo wszystko, co było między niemi oddzielającą ich od siebie zaporą, złączonemi zostaną na zawsze, bo rzucony w ich dusze"promień ideału nie zagaśnie nigdy, tak jak nigdy nie przestaną czuć tego, co podnosiło im serca w piersiach. „Dzieje ideału,“ wykazują, że nie przepada on nigdy dla człowieka, który raz wyciągnął do niego ręce z miłością i wiarą, autor stawia to jako tezę pięknej powieści swojej—tezę prawdziwą, bo ideał ma w piersi ludzkiej trwanie swe wiekuiste.
Zatracić w sobie ideał, to zatracić pogląd na życie z jego stron wyższych, więc osunąć się w dół istnienia i żyć tylko życiem materyalnem, lub nosić w piersi nieustanną za nim tęsknotę — czuć się upadłym i poniżonym, więc szacunek dla samego siebie utracić. Stan to jest okrutny, w skutek którego człowiek jeżeli nie stanie się czynnikiem pożytecznym, musi być nieszczęśliwym—nieszczęśliwym ciężko, bo do czegóż ma on wyciągnąć ramiona z miłością tą i nadzieją, która wznosząc go wyżej niżeli sięgają codziennych jego zabiegów sprawy, pozwala sercu jego uderzyć w piersi goręcej, a myśli wzbić się po nad drobne te troski i kłopoty, opadające jak rój os ludzi tych biednych, którzy im się pokornie poddali. Powieść „Moje szczęście,“ przedstawia właśnie położenie takie. Kto wszystko przeważa na szali większego lub mniejszego mienia, podnoszącego nas po nad owe troski, lub zadowolenia, o jakich pieniądz wyrokuje, już nawet nie przez to, o co się kłopotać musi dla siebie samego, nieszczęśliwym się staje. Sądy jego o ludziach czynią się wtedy mylne, bo widzi on w nich głównie szanujących przedewszystkiem dostatek—takich, którzy szczęście swe i godność na dostatku tym opierają. Młodzieniec ze szlachetnem uczuciem w sercu, więc zdolny czuć miłość prawdziwą, pokochał gorąco młodą, piękną, dobrą sercem i nad materyalnego dostatku szczęście podniesioną dziewicę, ale jest ona na nieszczęście córką lekkomyślnego człowieka, który tak grzeszył rozrzucaniem posiadanago grosza, jak inni eheiwem jego zbieraniem.
Aneta, bo tak jest tu ona przezwaną z francuzka w miejsce naszej Andzi, lub staropolskiej Anusi, sprzyja mu w głębi serca, ale że on, Jerzy, lęka się wpływów, otaczających ją od dzieciństwa: lęka się 1 nawyknień zbytkowych, których brak mógł by jej j się stać i brakiem szczęścia, więc milczy. Ale miłość prawdziwa nie łatwo da się zwyciężyć, przytem Aneta świadczy całym układem swoim, że próżną, ani marnotrawną nie jest—że się podniosła nad chęć błyszczenia, nad dumę rodową, więc Jerzy zbliża się do niej, ukazuje jej drogę obowiązku, ukazuje znaczenie i godność pracy, co ona odczuwa głęboko i ta harmonia pojęć, poglądów na życie zbliża ich jeszcze więcej do siebie i już miała wybić godzina, w której wyznali by sobie uczucia wzajemne, gdy naraz spotykają szczęście pociągające za sobą nieszczęście. Jakiś bogaty krewny, stryj czy wuj, umiera, sukcesya podnosi skalę majątku zubożałego panka i znowu wszystko w domu jego wraca do dawnej stopy wystawności pańskiej.
Na dobitkę złego jakaś kochająca ciocia pragnie wydać Anetę za mąż dobrze, to jest bogato, więc Jerzy usuwa się dumnie na stronę, ona cierpi, ale też zamyka się w sobie, bo widzi w tem jego postępowaniu ujmę dla godności swego ducha—widzi się niezrozumianą przez ukochanego człowieka i w rozżaleniu swojem przystaje na wyjazd do miasta, którego wirowi daje się unosić. Chce zapomnieć o Jerzym, którego nazywa niewdzięcznym i ocenić jej nie umiejącym, otaczają też mnóstwo młodzieży, a ona chcąc się zagłuszyć, omal że nie uczyniła kompromitującego ją kroku, co przecież staje jej się nauką, że weszła na złą drogę i tak wszystkie powieści tego pisarza, mają zasługę szlachetnej tendencyi, szlachetnych uczuć i myśli. „Wiktorya Regina,“ „Dzieje ideału,“ należą szczególniej do tych podnoszących ducha w piersi czytelnika, wskazujących mu, że ideał to promień światła, który z nieba na ziemię zstępuje i rozświeca blaskiem swoim te mroki, które nieraz w ciężkich chwilach prób i przełomów losu, nie dają nam widzieć dobrze, gdzie jest cel, do którego dążyć nam należy choćby pot gorący znoił nam czoło. „Moje szczęście“ głęboko też pomyślana i bardzo szlachetnie przeprowadzona powieść od początku do końca, przestrzega jak szczęście to utracić można, jeżeli nie oprzemy go na stałej podstawie nie powierzchownych uczuć serca. „Polska miłość,“ przedstawia choć pod innym tytułem również dzieje ideału, którego Zacharyasiewicz nigdy w utworach swoich nie pomija i to jest wielką pisarza tego zasługą. że wsiewa w głąb każdej powieści swojej myśli te szlachetne, które każą patrzeć czytelnikom na życie z tego wyższego już punktu, który bez tendencyjnych już umoralnia go i każę zawsze sercu uderzyć wtedy goręcej, gdy serce, to żywiej bić powinno.
Styl Zacharyasiewicza jest szlachetny, obok prostoty wzniosły, wszędzie tam gdzie rozgrywają się sceny wzruszenia tych uczuć przez które. serce ludzkie staje się motorem życia wyższym, umie rzucić promień światła goręcej, i tak stwarzając na gruncie praktycznego życia szlachetnych ideałów postacie, pisarz ten tworzy galeryą typów naszych własnych i to nie tylko poczytnem go czyni, ale daje pracom jego literackiem tę zasługę, że jak w zwierciadle, odtwarza on pewne momenta naszej epoki: jest jakoby historykiem wewnętrznego naszego życia. Więc kobieta, której wpływ wielki zrozumiał, występuje poniekąd na plan pierwszy.
W 1866 r. napisana powieść „Po ślubie,“ przedstawia kobietę, na którą oddziaływają silnie idee owej chwili czasu; pragnienie szlachetnego postępu, zespolenie się klas w imię wysokich ideałów życia społecznego przenika ją i pragnie przykładem własnym oddziaływać na społeczeństwo — pragnie nie słowami ale czynem dowodzić tego, co głosi jako obowiązek i rozmarzona oddaje serce młodzieńcowi zupełnie prostemu. Jest to syn miejscowego organisty; ojciec grać go nauczył, a że miał pewne zamiłowanie muzyki, więc z kolei uczy śpiewać chłopaków wiejskich i ona widzi w tem szlachetne ukochanie sztuki, przyciąga młodzieńca do siebie, rozmarza go pięknie brzmiącymi słowami, których skutkiem życie jego zostaje zwichniętem, bo przez podsyconą miłość własną głowa mu się zawraca. Jedzie do miasta, gdzie staje się z niego nietylko lichy artysta, ale i człowiek lichy a zarazem nieszczęśliwy, bo wykolejony.
Powieść ta z podkładem psychologicznym stawia przed czytelnikiem znaczenie kobiety w jej oddziaływaniu społecznem. Może ona czynić tu wiele, trzeba przecież aby nie dawała się pociągać mrzonkom rozmarzonej wyobraźni i jako wzór tego tworzy Zacharyasiewicz następnie „Wiktoryę Reginę,“ postać prawdziwie królewską w dostojności swej moralnej i dlatego serce jej niełatwo jest zdolnem pokochać. Uderzyło ono przecież raz, ale biedna nie otrzymała wzajemności i poddaje się losowi swojemu a że życie ma swoje wymagania realne daje się nakłonić do oddania ręki konkurentowi, który przedstawia tak zwaną dobrą partią. Usiłując oddziaływać na niego przywiązuje się doń zwolna i byłaby zapewne szczęśliwą w przyszłości, gdyby nie doszła jej wieść, że inna kobieta ma już prawo do jego serca—inna, kochana niegdyś i opuszczona. Serce Wiktoryi Reginy ściska się na myśl nieszczęścia takiego i szlachetna nie chce być przyczyną cierpień kobiety drugiej, lecz nie ogranicza się na tem tylko. Wie, że wywiera im młodzieńcu wpływ wielki i chce go użyć aby podnieść w nim serce do wyższego pojęcia obowiązku, a czy sama cierpieć będzie, nie pyta o to. Autor w powieści „Polska miłość“ postawił przed czytelnikiem taki wzniośle piękny obraz dziewicy naszej, że należy mu się za to wdzięczność ogółu, bo stawiać przed wyobraźnią postacie szlachetne, to uszlachetniając ją wytwarzać i porywy ducha unoszące w stronę życia wyższą.
Taki powieściopisarz ma też w stosunku do społeczeństwa swego zasługi już obywatelskie, bo działając na wyobraźnię czytelnika przez czyste zawsze i dostojne postacie stworzonych przez siebie typów ludzkości, nakazując sercom bić podniosłych tylko uczuć siłą, więc uczy żyć dobrze i ziarno cnót wzniosłych w grunt swój rodzinny zasiewa.
M. Unicka
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Obraz Krzywczy w 1971 r.
- Szczegóły
W kwietniu 1971 r. przyjechała do Krzywczy redaktorka Życia Przemyskiego Życie A. Bogusławska. Poniżej prezentujemy jej artykuł po. Wiosna przyszła jak gdzie indziej z przemyskiego tygodnika. Jaki był obraz tej wiosennej naszej Krzywczy? Za nadesłanie artykułu dziękuję Mieczysławowi Kopko. Zdjęcia z mojego archiwum.
Piotr Haszczyn [czerwiec 2023]
WIOSNA PRZYSZŁA JAK GDZIE INDZIEJ
Krzywczę [na zdjęciu widok na południową pierzeje rynku 1971], odwiedziłam w ostatnim dniu marca, było stosunkowo chłodno, nad pobliskimi wzgórzami nisko wisiały chmury. Spotkany na przystanku PKS starszy mężczyzna z niepokojem spoglądał w tym kierunku.
- Śnieg będzie padał, czy co... W Jugosławii 1-metrowe zaspy. Czytała pani?
Nie myślał chyba jednak poważnie o nawrocie zimy, bo zżyma się na szpetnie zaśmiecony plac, wskazując na stojący obok kosz na śmieci. Przed miesiącem pod zwałami śniegu nic nie było widać. Teraz brzydota ulicy doprowadziła do szewskiej pasji co wrażliwego mieszkańca. A mimo to, pomna na brzydotę przedmieść, odniosłam Krzywczę naprawdę sympatyczne wrażenie.
Na ogół było czysto i schludnie, jak na turystyczny szlak przystało. Wyrównywano wyrwy w chodniku, podsypując piaskiem nowe płytki, a w parku okalającym ośrodek zdrowia grabiono zeszłoroczną trawę. W gnieździe na przydrożnym drzewie rozgościły się bociany. Wiosna przyszła do Krzywczy. jak gdzie indziej. W przycupniętym do ziemi niepozornym domu będącym siedzibą gromadzkiej rady nie zastałam ani przewodniczącego ani sekretarza. Nie zdążyłam jeszcze na dobre się martwić, gdy panie z biura pośpieszyły z pomocą.
- Zaraz wróci kierownik naszego USC, będzie z kim porozmawiać...
Gromada Krzywcza ma w swoim posiadaniu ni mniej, ni więcej tylko siedem wsi. Osobliwa jest ze względu na warunki geograficzne i historyczne, słabo zaludniona i borykająca się z problemem gospodarstw podupadłych. Nie wliczono jej do tzw. terenów bieszczadzkich i wydaje się. ten czynnik, plus nieuregulowane w licznych przypadkach stosunki własnościowe - zaważyły w głównej mierze na dzisiejszym kształcie tej części powiatu. Budownictwo leży tu w powijakach, kultura rolna na niskim poziomie. gospodarstwa są nierentowne. W biurze gromadzkim kuły w oczy obwieszczenia o licytacji. Jak w tej sytuacji mówić o prężności, snuć porównania do innych?
W zacisznym USC rozprawiamy z kierownikiem o niżu demograficznym, który i tu zawitał.
- Kiedyś rejestrowałem od 180 do 200 noworodków powiada Jan Lewiarz – obecnie nie wiele więcej jak 100.
Przedstawiciel wojewódzkiej placówki GUS nie miałby dziś powodów do załamywania rąk nad uświadomieniem ludności wiejskiej. Przed kilkoma laty liczba urodzeń przewyższała liczbę zgonów, teraz proporcje się zmieniły. Starzejemy się, w szkołach brakuje uczniów, trzeba je reorganizować, łączyć.
Obok starego budynku wyrasta, okazały biurowiec. Roboty prowadzone przez miejscowy zakład usług remontowo-budowlanych mają być zakończone w bieżącym roku. Własna firma to duże ułatwienie w prowadzeniu inwestycji, sęk w tym, że buduje z powierzonych materiałów, a z tymi wiadomo jak jest. Zakład zatrudnia ludzi różnych specjalnościach: od murarzy aż po mistrzów pędzla. Wykonuje prace zlecone przez instytucje. Również poza granicami gromady. Działalnością kieruje technik budowlany Józef Kruk – informuje pan Lewiarz.
Uliczką pod górkę wspinam się ku odświeżonemu budynkowi ośrodka zdrowia. Towarzyszy mi zbolały człowiek który zdąża do dentysty. Dowiaduję się, że wprawdzie stąd pochodzi, ale mieszka i pracuje w Przemyślu, a więc przyjechał specjalnie. Wyrażam zdziwienie. bo czyż jest sens urządzać aż taką pielgrzymkę? Potem okazuje się, że ów przypadek nie był odosobniony. Lekarz dentysta Eugeniusz Strzałkowski miewa więcej takich oddanych pacjentów.
Przeszkadzam trochę Mieczysławowi Surowieckiemu [na zdjęciu obok] (st. felczer w tut. ośrodku dop. A. B). Oderwałam go od pilnego zajęcia, właśnie wraz z siostrą Bożeną Pawłowską zabierali się do pisania sprawozdania kwartalnego. Wyrozumiały jest jednak dla mojego natręctwa i oto notuję, że akcją szczepień ochronnych przeprowadzono sprawnie grubo przed wyznaczanym terminem. Podobnie jest z badaniami uczniów kończących klasę ósmą. Jeszcze tylko pozostali ci, którzy we wrześniu rozpoczynają dopiero naukę. Nie do każdej z dziesięciu wsi, podległych ośrodkowi dojedzie się pekaesem, - często trzeba korzystać z furmanki. Raz w tygodniu, w czwartek otrzymują do dyspozycji karetkę z Dubiecka. Wyrusza wtedy cały biały personel w teren gdzie czekają nie tylko badania lecz trzeba wygłosić pogadankę i udzielić porady. Warunki pracy nie stwarzają powodów d o narzekań, poprawiają się wyraźnie. I to nie tylko konkretnie na miejscu w siedzibie placówki wyposażonej po niedawno ukończonym remoncie w bieżącą wodę, centralne ogrzewania lecz także w środowisku.
Ostatnią wizytę podczas tego wiosennego zwiadu, składam p. Marii Kuźbidzie [na zdjęciu obok], prowadzącej klub “Ruchu". Trafiłam na ostatnie – przed południową przerwę – minuty urzędowania to też pośpiesznie wertuję kartki w kronice działalności. Ostatni zapis z początku marca kończy się na temacie: "Rok Kopernikowski”. Pani Maria tłumaczy, że nie zdołała jeszcze przepisać na czysto.
Spotkanie dla młodzieży szkolnej było bardzo interesujące. Wykładowca z Przemyśla (niestety nie pamięta jego nazwiska, wiem tylko, że nauczyciel), ciekawie opowiadał o Koperniku, a na tablicy, którą specjalnie przyniesiono ze szkoły robił nawet jakiejś rysunki.
Pracuje tu od czerwca ub. to długo i krótko zarazem, bo jak sama stwierdza nie wiele jeszcze zrobiła. Obecnie nosi sie z zamiarem utworzenia amatorskiego zespołu teatralnego I wystawienia jakiejś pogodnej, lekkiej sztuki. Liczy na pomoc ze strony KGW i młodzieży. Może na początek weźmiemy “Moralność pani Dulskiej”. Zapolska powinna się podobać.
Kupuję jeszcze “Kobietę i życie " (notabene kiosk znakomicie zaopatrzony, można pozazdrościć) i zmierzam do wyjścia.
W piecyku przy drzwiach buzuje ogień. Pani Maria postanowiła trochę napalić, mimo że wiedziała, że tego wieczoru i tak będzie gorąco. Kibice "Górnika" przyjdą oglądać transmisję z meczu.
Życie Przemyskie 14.04.1971 A. Bogusławska
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/