Gdzie się leją wina strugi
Tam jest pułk dwudziesty drugi
Lance do boju! szable w dłoń!
Bolszewika goń, goń, goń
Nazywam się Julian Haszczyn [Na zdjęciu obok]. Urodziłem się 19 czerwca 1916 r. z ojca Michała i Pauliny z Wesołowskich w Krzywczy, pow. Przemyśl, województwo lwowskie. Mając rok zostałem pół sierotą, gdyż ojciec mój poszedł na pierwszą wojnę światową z druga mobilizacją i do dziś nie wrócił. Wychowywałem się pod opieką Matki i Dziadka – ojca matki, który był moim opiekunem i wychowawcą. Po siedmiu latach życia poszedłem do Szkoły Powszechnej, 3 klasowej, siedmio oddziałowej – chodziłem do niej 7 lat do roku 1930. Po ukończeniu szkoły pracowałem na roli i pomagałem matce, sąsiadom i we folwarku, jako poganiacz i pomoc fornalom. Od 18 do 21 roku życia pracowałem już jako drwal w lasach przy wycince drzewa, wyrób ćwiartek sagowych, gdyż u nas innego źródła zarobków nie było. Z tego powodu postanowiłem złożyć podanie [Zdjęcie poniżej] i pójść do wojska na ochotnika, ale nie zostałem przyjęty.
W roku 1937, 4 listopada dostałem powołanie do wojska do 22 Pułku Ułanów, Karpackiej Brygady Kawalerii w Brodach, w województwie lwowskim. [Zdjęcie obok Brody 1938 r. J. Haszczyn czwarty od lewej w drugim rzędzie] Zostałem przydzielony do pierwszego szwadronu. Po siedmiu miesiącach służby zostałem przeniesiony do trzeciego szwadronu łączności telefonicznej na Szkołę Łączności dlatego, że przyszedł podoficer z aparatem morsa, a ja miałem pismo wyrobione i odbierałem 80 temp na minutę. Po roku służby przeniesiono mnie do Korpusu Ochrony Pogranicza na granicę ze Związkiem radzieckim do Szwadronu Kawalerii K.O.P. Żurno pow. Krasnopol. Niedaleko było miasto Berezne tam chodziliśmy do kościoła 7 km. Pamiętam skład szwadronu:
Korpus Ochrony Pogranicza Szwadron Żurno
Dowódca szwadronu rotmistrz Monecki Kazimierz
Zastępca d-cy porucznik Skrodcki Wacław
Szef starszy wachmistrz Mikołajczyk Józef
Dowódca I plutonu Bartkowiak Józef
Dowódca II plutonu plut. Mazur Józef
Plut. R.M. plut. Woźniak Stanisław
Lekarz wet. Plut. Bujna Teodor
Prd.of. magaz. kapral Frybka Mieczysław
Prd.of. żyw. wachmistrz Przyborski Kazimierz
sala nr 6
Kom. sali st. uł. Sikora Władysław
Zas. kom. sali st. ułan Moćko Jan
Uł. Jończyk Roman
Uł. Haszczyn Julian
Uł. Szuban Władysław
Uł. Domin Władysław
Uł. Rosiak Grzegorz
Uł. Sobolewski Józef
Uł. Połem Jan
W roku 1939, 20 marca zrobiono alarm nocny. Przewieziono nas do stacji kolejowej w Morwinie i tam załadowaliśmy się do wagonów i pojechaliśmy do Warszawy, a z Warszawy do Łodzi, gdzie pobraliśmy po 120 sztuk amunicji ostrej, wtedy oprzytomnieliśmy, gdzie jedziemy. Przejechaliśmy przez Piotrków Trybunalski do stacji Widawa, tam się wyładowaliśmy z pociągu i wyjechaliśmy za miasteczko, gdzie były same stodoły „Szopy” rolników tej miejscowości i w tych stodołach nas rozlokowano, konie stały na klepisku po sześć koni, a w sąsiekach na sianie spaliśmy. Nie wolno było koni rozsiodłać tylko popuścić popręgi, a żołnierzom nie wolno było się rozbierać tylko popuścić pasy z ładownicami, gdzie mieliśmy ostrą amunicję i rozstawiono warty. Mój kolega ze szkoły podoficerskiej nijaki Opałka, który awansował na kaprala miał służbę rentowego, chodziło 3 żołnierzy i on czwarty. Naraz słyszę starzał, co to jest od razu wszyscy się pozrywali. A on już coś kombinował. Jak był w pułku to dostawał dużo listów, miał brata nauczyciela w gimnazjum w Katowicach, zawsze miał świeże wiadomości. Dużo dziewczyn do niego pisało.
- Co się stało?
Opałka zastrzelił się, bo miał karabin niezabezpieczony, kawaleria miała krótkie mausery. Zastrzelił się w Wielki Piątek. W Wielką Sobotę pogrzeb, wojsko w pełnym rynsztunku. Na cmentarz w ulewnym nieprzerwanym deszczu. Ksiądz tylko pokropił, orkiestra marsza zagrała. Wróciliśmy przemoczeni do nitki. Codziennie jeździliśmy na przejażdżki bo konie nie mogły stać, zawsze po drogach polnych, ćwiczeń nie było. No nic posiadaliśmy na konie i jedziemy do miejscowości Rusiec. Na same Zwiastowanie 25 marca byliśmy już w Ruścu koło Wielunia i stacjonowaliśmy tam do sierpnia 1939 r. niedaleko plebani i kościoła. Na plebani była adiunktura pułku i tam też była zainstalowana centrala. My, jako łączność instalowaliśmy do dowództwa pułku aparaty i tam przy centrali miałem służbę. Było nas sześciu na kwaterze. Gospodarz nazywał się Zwojak. Jeden z nas zawsze szedł na plebanię bo tam kuchnia była, brał sześć menażek i przynosił jedzenie. Trzymaliśmy służbę w adiunkturze pułku i przy aparatach bocznych. Skład personalny to, co pamiętam:
Korpus Ochrony Pogranicza I Pułk Kawalerii
D-ca pułku pp Kopeć Feliks
D-ca plutonu łączności por. Marek
Szef plut. łącz. kapr. Karłowicz
z-ca szef łącz. Hojeński
d-ca radia plut. Kaczmarej Jan
d-ca I łaczanki kapr. Madej Tadeusz
szer. Szczesik
szer. Kruszel
uł. Chszanowski – woźnica
d-ca II łaczanki kapr. Wieczczak
szer. Fiedko
szer. Drewnicki
uł. Brzostowski
Centrala Kapr. Hojeński
Strz. Myszkowski Edward
Strz. Babiarz Jan
Strz. Chrzos J.
Strz. Słasz [lub Stasz]
Strz. Jarząbek Władysław
Strz. Bogajski Jan
Woźnica Herwy Edward
Patrole piesze:
Kapr. Ceglarek
Strz. Merski
Woźnica Stec
Kapr. Borowiecki
Kapr. Krok
Kapr. Łysek
Kapr. Karaś
Woźnica Weręc
Patrole konne
I patrol
d-ca kapr. Krysiński Stanisław
Uł. Urban Władysław
Uł. Polechoński Klemens
Uł. Haszczyn Julian
Uł. Kucharski Karol
II patrol
d-c kapr. Bogusiewicz Kazimierz
Uł. Haczykowski Jan
Uł. Stołarek Kazimierz
Uł. Łuszczak Adam
Uł. Gamus Bolesław
Uł. Haczor Zygmunt
III patrol
d-ca st. uł. Dąbrowski Henryk
Uł. Kilian Wacław
Uł. Bahorowski Feliks
Uł. Pacholczak Stefan
Uł. Jurewicz
IV patrol
d-ca uł. Cybulski Feliks
Uł. Frączak Piotr
Uł. Zaniewski Stanisław
Uł. Borowski Franciszek
Uł. Najbert Piotr
Dowódca patroli konnych: Kapr. Mederski Mieczysław
W Ruścu, pow. Łask, woj. łódzkie
Na początku sierpnia przeniesiono nas jeszcze bliżej granicy do miejscowości Niedzielko. Kwaterę zajęliśmy u Jana Pułaskiego i tam jemu pomagaliśmy w żniwach. Pod koniec sierpnia pojechaliśmy w stronę granicy do miejscowości Mieleszyn i tam zaczęliśmy budować linie telefoniczną do adiunktury pułku pod pseudum „Zgrupowanie Feliksa”. Dowódcą był podpułkownik Feliks Kopeć. Wchodziliśmy w skład Armii Łódź, która dowodził generał Rómmel. Budowaliśmy linie do stanowisk artyleryjskich, po ukończeniu budowy linii objąłem dyżur w centrali telefonicznej. Pierwszego września 1939 r. odebrałem telefonogram od generała „ wojna”, zimne dreszcze przeszły mi po plecach. Wiadomość odtelefonowałem do adiunktury pułku i zaraz przyszła zmiana służby.
Przychodzę na kwaterę, koń był już osiodłany. Zaczęliśmy dalszą budowę linii. Wróg uderzył całą parą – lotnictwo, czołgi, artyleria. Bój trwał trzy dni i trzy noce. Armia Łódź została rozbita, Obrona Narodowa padła i leżała, jak snopy zboża po snopowiązałce.
Jako rozbitki wycofaliśmy się za Wartę i na wzgórzu ustawiła się artyleria, broń maszynowa i do walki pieszo. Bój też trwał trzy dni i trzy noce. Niemcy budowali na Warcie most - trzy razy, nasza artyleria była tak celna, że go zaraz burzyła. Od Sieradza przedostał się jakiś oddział niemiecki i musieliśmy się wycofać na Pabianice, Zduńską Wolę, a z Łowicza na miasto Błonie.
Droga z Łodzi do Warszawy była zatarasowana uciekinierami i wojskiem. Wtedy nadleciało 39 niemieckich bombowców. I się zaczęło. Ja z końmi – miałem 3, jako koniowodny - zjechałem w łan buraków cukrowych, konie zostawiłem, a sam odbiegłem ok. 200 kroków od nich. Ziemia trzęsła się od bomb. Sam straciłem przytomność od podmuchu. Gdy się ocknąłem to zdawało się, że to zima tak pióra z poduszek leciał w powietrzu. Przyszedłem do koni, jeden został, a dwa zostały zbite. Wyjechałem na szosę: konie, dużo cywilów i dzieci pozabijanych, a krew na szosie płynęła, jak rzeka.
Przez miasto Błonie przedostaliśmy się przez Karczew, Sochaczew do Warszawy. W Warszawie było dużo szpiegów niemieckich, którzy żołnierzy rozbitków kierowali na front. Później tych szpiegów schwytano i rozstrzelano. Z Warszawy przedostaliśmy się do Garwolina, Chełma, Lublina i na Zamość. Pod Biłgorajem Niemcy nas okrążyli, tak że nasi mieli karabiny przeciwpancerne i granaty i zrobili szarżę na czołgi. Dużo naszych zginęło – spoczywają na cmentarzu w Biłgoraju i ja konia straciłem, ale zyskałem nowego, co jego żołnierz został zabity. Wszystkie rozbite oddziały koncentrowały się w Rawie Ruskiej. Było nas z trzech dywizji rozbitków, tam już była kuchnia i dostałem obiad. Koło kuchni uderzył pocisk, ale nie eksplodował, bo byłaby mielonka. Tam w lesie była trybuna i było dwóch generałów oraz całe dowództwo z rozbitych armii, zapomniałem ich nazwisk. Jeden z nich przemówił:
- Chłopcy, ratujcie się, jak możecie, jesteśmy okrążeni, jak w garnku, od wschodu Rosjanie, od południa bandy ukraińskie, a od zachodu Niemcy.
I mówił:
- Ratujcie się, jak możecie innego wyjścia nie mamy.
Jeden z tych wojskowych wyciągnął pistolet i na naszych oczach zastrzelił się.
Jak artyleria niemiecka zaczęła bić na las, z lasu zrobiła się ścierń, jak nie zabiła kula to drzewo. Zdawało się, że żywy stąd nikt nie wyjdzie. Przed wieczorem wszystko ucichło. Wówczas padł rozkaz, żeby konie zostawić, gdyż powstała mała luka i tam poszła zdemobilizowana piechota, a ja z rotmistrzem o nazwisku Plackiewicz zwerbowaliśmy do siebie 20 ułanów i powiedziałem:
- Chłopcy! te konie prowadziły nas przez boje i my ich na pastwę losu zostawić nie możemy, jak zginiemy to razem z końmi. I powiedziałem do rotmistrza:
- Rotmistrzu zrywaj dystynkcje. Rotmistrz powiedział do żołnierzy
- Dobrze ewakuujemy się.
Przeprawiliśmy się przez rzekę wąską, ale bardzo głęboką. Mało brakowała byśmy się potopili w tej rzece. Przedostaliśmy się do lasu, a wszędzie byli dookoła Niemcy. Konie cichutko szły, ani jeden nie zaparskał. Przejechaliśmy przez las, gdzie na jego końcu była już nasza piechota.
Jak mówi przysłowie „Z czyjegoś konia na środku błota złaź”. Było trzech ułanów, którzy mieli swoje konie poodparzane i wzięli konie pułkownika, majora i porucznika. Ci, poznali swoje konie i ułani musieli zejść
Doszło do nas jeszcze więcej rozbitków i 27 września doszliśmy do miejscowości Szechinie koło Medyki i tam już Niemcy zastąpili na drogę i wzięli do niewoli. Zdawaliśmy broń: RKM – y, szable, saperki. Olbrzymie stosy tej broni było, później konie za lejce do ręki i z piechotą, pod eskorta żołnierzy niemieckich rozstawionych, co 10 metrów z automatem w ręku, doszliśmy do Przemyśla. Zbudowany był most pontonowy na wprost ss. benedyktynek, żelazny był zbombardowany, przeszliśmy przez ten most na Zasanie, a za nami byli już ruscy żołnierze. Zaprowadzili nas do koszar 38 pułku piechoty, konie przywiązaliśmy do drzew, a żołnierze do koszar. Głód nas gnębił, bo jadłem 4 dni temu, jaszcze jak w lasach janowskich. Chodziliśmy po koszarach i szukaliśmy czegoś do zjedzenia. Znalazłem kawałek spleśniałego chleba, zjadłem i poszedłem spać. Rano:
- Auf stehen soldaten! – Pobudka
Przychodzimy do koni, a drzewa białe oskórowane, konie oskórowały z głodu. I znowu konie do ręki i piechota pod eskortą Niemców i w dalszą drogę do Radymna. Mówili Niemcy, że tam jest główna komenda i nas rozpuszczą, a ja w to nie wierzyłem. W Żurawicy był postój. Konie uwiązaliśmy do poręczy. Żal mi się zrobiło mojego konia, poszedłem do gospodarza i poprosiłem o siano dla niego żeby zjadł. A nam Niemcy dali obiad – gulasz z ryżem, dostałem dwie menażki i głód zaspokoiłem. Powiedział jeden Niemiec, żeby konie zostawić, trzeba było się z koniem pożegnać był piękny szpak powiedziałem do niego
- „Siwku! bądź zdrów” i rozpłakałem się.
Koń już siana nie jadł, a z oczu konia płynęły łzy, jakby ktoś do oczu wody nalał. Oglądnąłem się do tyłu dwa razy, targał się chciał za mną lecieć.
Poprowadzili nas do Radymna. Było nas żołnierzy około 600, co jeszcze po drodze nałapali, co szli do domu. Zagnali nas do domu ludowego. Tam była duża sala teatralna. Stamtąd korzystając z chwili nieuwagi Niemców z drugim żołnierzem, który było od Lublina uciekliśmy do pobliskiego gospodarstwa i schowaliśmy się do szopy do sąsieka. Tam spaliśmy dwa dni i dwie noce. Na wieczór obudził nas gospodarz i powiedział:
- Panowie wstawajcie, Niemców nie ma, gdzieś poszli.
Wyszliśmy na podwórze, niebo gwiaździste, gdzie pójdziemy? Popatrzyłem w niebo zobaczyłem gwiazdozbiór niedźwiedzicy – pożegnałem się z kolegą – on poszedł na północ, ja na południe. Wyszedłem za Radymno, była tam linia kolejowa, gdzie stał pociąg. Przeczołgałem się pod pociągiem na druga stronę i w pola. Był zagon buraków, poczułem głód, wyrwałem jednego z nich, miałem nóż przy sobie, krajałem po kawałku i zjadłem cały burak. Miałem w chlebaku jeszcze jeden granat obronny, przyszło mi natchnienie wyrzucić go i zostawiłem na miedzy. Idąc dalej zobaczyłem zagajnik o obszarze ok. hektara, a dalej ciągnął się prawdopodobnie las maćkowicki. Pomyślałem, gdy dojdę do lasu to jestem „pan”. Dochodzę do zagajnika i słyszę głos:
- Halt! Haende hoch – stój! ręce do góry.
Czułem, że to już koniec mojej ucieczki, natrafiłem na patrol niemiecki, było trzech Niemców jeden mówi
-Ich werde den Gefangenen erschiesen– ja zastrzelę jeńca, a drugi Nieniec odzywa się
- langsam nich schiesen – pomału nie strzelaj
i ten odwrócił automat ode mnie. Jest polskie przysłowie – żołnierz strzela Pan Bóg kule nosi. I prowadzą mnie do wioski Drohojów.
Przyprowadzili mnie do folwarku, gdzie było dowództwo niemieckie tam obszukali, czy nie mam przy sobie broni i zabrali mi koc spod siodła, co wziąłem na pamiątkę i poprowadzili mnie dalej przez wioskę do Ukraińskiego Domu Kultury – Czytelnia Proświty, w tym domu spał cały batalion Niemców. Ulokowali mnie na korytarzu i ten żołnierz, co prosił za mną żeby mnie nie rozstrzelać przyniósł mi snop słomy i mówi:
-dich setzen – tu siadaj,
bo trochę rozumiałem język niemiecki z żydowskiego, bo u nas w Krzywczy było dużo Żydów. Ten sam żołnierz pyta się
- Essen – jeść – ja odpowiedziałem
- jawohl
i przyniósł mi pół chleba, pół menażki herbaty z rumem i pół konserwy. Zjadłem to wszystko, później się mnie pyta:
- Cigareten rauchen
Ja odpowiedziałem
- Jawohl
i dał mi cygaro wirzini na słomce, co w życiu nie paliłem, bo to się pali jak fajkę, jak zapaliłem to aż mi się w głowie zakręciło.
Na następny dzień zaprowadzili mnie spowrotem do folwarku, tam byli kucharze poznaniacy – Polacy, bo Hitler stworzył III-cią Rzeszę i musieli pójść do wojska. Dali mi obiad. Tam byłem przez cały tydzień. Nic nie robiłem tylko jadłem bez przerwy. Po tygodniu przeniesiono mnie tam, gdzie stacjonował Batalion Niemców. Tam musiałem rżnąc drzewo do kuchni i myć kotły. Na drugi dzień nadjechało auto, gdzie już było 4 żołnierzy polskich, których złapano, jak szli do swoich domów i mnie wsadzili na auto i zawieźli na stadion do Jarosławia, który był ogrodzony drutem kolczastym dookoła i pod strażą żołnierzy niemieckich z automatami, żeby nikt nie uciekł. Był to obóz podręczny jeńców wojennych ponad 3 tysiące żołnierzy różnych rodzai broni. Miesiąc październik deszcze padają, każdy przemoknięty trzęsie się z zimna, nigdzie schronienia nie ma. Były tam wozy taborowe wojskowe, to łamaliśmy deski i rozpalaliśmy ogniska, tak się grzaliśmy. Przywieźli Niemcy wóz ziemniaków, to jak się wiara rzuciła na te ziemniaki, jak kurczęta na pszenicę, a Niemcy robili zdjęcia, na drugi dzień przywieźli wóz głów bydlęcych z rzeźni i tego samego. Żołnierze brali noże, rozcinali na ogniu się trochę ogrzało i obgryzali jak dzikie zwierzęta. Na noc nas zagonili do synagogi żydowskiej, a później nas brali do odgruzowania miasta. W między czasie przychodzili Niemcy i pytali, kto jest ze Lwowa, Tarnopola bo odchodzi transport. Było bardzo dużo. I krzyczeli
- Ja, ja, ja.
I poszli, do pociągu załadowali, wagony zaplombowali i do Niemiec. Ja zachorowałem, nie wiem na co. Straciłem przytomność i znalazłem się w czerwonym krzyżu między rannymi. Miasto Jarosław zaopiekowało się rannymi żołnierzami, tam byłem dwa tygodnie. Był jeden lekarz Niemiec, a drugi Polak. Po wyjściu ze szpitala wróciłem z powrotem do obozu, do odgruzowania miasta. I przyszedł żołnierz niemiecki i powiedział, że potrzebuje 10 żołnierzy do szpitala wojskowego do obsługi żołnierzy niemieckich chorych na tyfus i na szkarlatynę. Ja sobie pomyślałem – pójdę, mnie nic się nie stanie. [Poniżej torba wojskowa - pamiątka wojenna]
Był to Szpital Taborowy, a żołnierze Austriacy. Ten szpital mieścił się w Klasztorze Sióstr Niepokalanek na ul. Głębokiej. Prawie przez miesiąc obsługiwałem chorych żołnierzy. Były tam też 3 polskie konie kawaleryjskie, na których oficerowie niemieccy uczyli się jeździć. Obsługiwał te konie ułan z Wilna, czyścił, karmił, poił. On poszedł na wojnę jako poborowy. Był żonaty i miał 4 dzieci i tak to wszystko wziął sobie do głowy, aż od rozumu odstąpił i Niemcy go zabrali. Jak leczyli zdrowych w obozach to z nim to samo zrobili. Koledzy im zdradzili i powiedzieli, że tu jest ułan kawalerzysta i ja poszedłem do obsługi tych koni. Byli Niemcy taborowi, którzy mieli konie i ja z niemi te konie czyściłem, karmiłem i poiłem. I z tymi Niemcami rozmawiałem. Oni mi się pytali jaką ja mam rodzinę i jak daleko do domu. Ja im odpowiedziałem, że mam Matkę i Dziadka i 35 km do domu, a oni mówili:
- O gut. Bo ten szpital mieli likwidować – powiedzieli mi żebym przebrał się na cywila wyszedł na miasto śmiało nie oglądał się, a w nocy żebym nie szedł i u kogoś przenocował. I tak 7 grudnia w wieczór postanowiłem uciec. Siostry Niepokalanki prowadziły Szkołę - Gimnazjum Żeńskie, miały pole i duży ogród warzywny, miały parę koni do obróbki tego pola i parobka do tych koni nazywał się Franek z Pawłosiowa. Ja się z nim zaprzyjaźniłem i on postarał mi się o płaszcz i czapkę cywilną żebym się przebrał. Do tych sióstr przychodziło 6 dziewcząt z Muniny na wykopki ziemniaków i ja z nim zawarłem znajomość. One chodziły do Kościoła Farnego na nabożeństwa i umówiliśmy się, że wieczorem jak będą wracać z Kościoła z Triduum przez Niepokalanym Poczęciem zaczekają na szosie przed bramą, a ja przebrany z Frankiem wyjdę i pójdziemy do Muniny. I tak się stało, z tymi dziewczętami poszedłem, a jedna z nich mnie przenocowała i rano ruszyłem w dalszą drogę. Ta dziewczyna powiedziała mi przez które wioski mam iść, bo dobrze znała ponieważ ze swoim szwagrem jeździła w moje strony po drzewo na opał i mówiła, że pójdę do Morawska z Morawska do Rudołowic, z Rudołowic do Boratyna z Boratyna do Chłopic z Chłopic do Rakietnic, a z Rokietnicy do Woli Rokietniajskiej i przez las do Średniej. Idąc przez te miejscowości w Rokietnicy zaczepił mnie pewien człowiek i pytał się skąd idę i gdzie. Ja mu powiedziałem, że wracam z wojny do Krzywczy i mnie przestrzegł, bo już się zmierzchało, żebym przenocował w Rokietniajskiej Woli. Powiedział u kogo i rano szedł dalej. I tak zrobiłem. Wyszedłem rano i dochodzę do swojej miejscowości i wtedy zadzwonił dzwon na Anioł Pański, a mnie serce zaczęło bić z radości. Przyszedłem do domu ku wielkiej radości Matki i Dziadka, zastałem ich żywych i przez tą całą drogę Niemca nie widziałem. [Poniżej zdjęcie notatnika z pieśniami ułańskimi] Tak skończyła się moja epopeja wojenna, a w uszach brzmi mi jeszcze nasza ułańska pieśń:
Pod Brodami brama malowana
A w niej stoi luba zapłakana
Stoi, stoi ręce załamuje
Że, jej luby na wojnę wędruje
Rada bym ja z tobą na koń siadać/2x
Widzisz luba, że miejsca nie ma/2
Bo na sidle dla konia owies/2x
Z lewej strony wisi szabeleczka/2x
Widzisz luba to jest moja kochaneczka/2x
Z prawej strony wisi karabin mój/2x
Widzisz luba to jest towarzysz mój/2x
I usiadł na konia karego/2x
I pojechał do boju wielkiego/2x
Wpadła kula i zabiła jego/2x
Krzywcza, dnia 10 IX 1996 r.
P.S.
Niespodziewanie odkryłem wspomnienia mojego ojca przeszukując jedną z szafek. O ich istnieniu nie wiedziałem. Do wspomnień zostały przeze mnie wplecione inne zapiski o istnieniu których wiedziałem.
Pamięci 22 Pułku Ułanów, Karpackiej Brygady Kawalerii.
Piotr Haszczyn [Czerwiec 2015]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/