Uncategorised
Sprawiedliwi z Babic
- Szczegóły
W świetle nowych faktów napisałem nowy artykuł pt. Sprawiedliwi z Babic w marcu 2025 r. Po nim tekst napisany w roku 2023.
Lachowie z Babic
Lach to nazwisko, które w Babicach ma długą historię. Już w 1406 r. wójt Sobek Lach bronił Babice przed Tatarami. Coś z tych genów odziedziczył Michał Lach, który żył ponad pięć wieków później, który wraz z rodziną podczas II wojny światowej dał świadectwo porównywalne do tego, co uczynił Sobek w XV w. Michał pełnił również funkcję podwójciego, a raczej zastępcy sołtysa, gdyż Babice w tym czasie nie miały już praw miejskich, jednak tytuł pozostał. Ale do początku. Michał Lach pochodził prawdopodobnie z Krążek Bachowskich. Ożenił się z Petronelą Michalską pod koniec XIX w. i przeniósł na Przedmieście Babickie. W 1900 r. urodziła się najstarsza córka Katarzyna, następnie Zofia i Józefa. Katarzyna jeszcze przed wojną wyszła za mąż za Jana Chruścickiego i wybudowała dom na polu powyżej swoich rodziców. Z tego Małżeństwa Stefania i Stanisław. Stefania wyszła za mąż za Franciszka Rabkę, a Stanisław ożenił się z Wandą Kazienko. Rabkowie mieli córki Barbarę i Danutę, Chruściccy syna Janusza.
Zofia Lach krótko przed wybuchem wojny wyszła za mąż za Michała Pawłowskiego i z tego małżeństwa miała syna Jana.
Józefa najmłodsze dziecko Lachów w wieku 5 lat miała prawdopodobnie zapalenie uszu. Miejscowe „babki” poradziły leczenie przez wlanie do ucha roztopionego wosku. Dziecko straciło słuch, jednak matka nauczyła ją komunikatywnie mówić tak, że nawet sama się spowiadała.
Codzienne życie
Lachowie mieszkali na Przedmieściu Babickim w niezwykle skromnym małym domu krytym strzechą. Budynek składał się z sieni, komory, majdanu oraz dużego pomieszczenia, gdzie znajdowała się kuchnia z piecem, stół, a w koło izby łóżka. Poniżej domu stała stajnia. Rodzina żyła z gospodarstwa, posiadali krowę i konia. Czas upływał na zwykłych troskach związanych z prowadzonym gospodarstwie i życiem rodzinnym, aż do wybuchu II wojny światowej.
Czas próby
W styczniowy dzień 1943 r. do domostwa Lachów przyszedł Mendel Rabs ze swoją narzeczoną ok. 20 letnią Rózią oraz jej 18 letnią siostrą Esterą Englard, poprosili o schronienie. Lachowie nie odmówili chociaż dobrze wiedzieli, co za to grozi. Ponieważ była sroga zima Mendel udał się do Załazku koło Piątkowej, gdzie przechowywał kożuch. Gdy dwa dni nie wracał Petronela wysłała męża z misją, by się dowiedział, co się stało. Okazało się, że mieszkanka Załazka, gdzie był schowany kożuch zamknęła Rabsa w komorze i posłała kogoś z zawiadomieniem na gestapo. Młody chłopak rękami robił podkop, ale zabrakło czasu, by uciec przeznaczeniu. Michał przyszedł z informacją, że Mendel nie żyje, to była wiadomości tragiczna nie tylko dla Żydówek, ale i rodziny Lachów, którzy zdecydowali, że będą ukrywać dziewczyny.
Kryjówka na dwa lata
Do tego celu na strychu wkoło komina ułożyli przekłodki [duże snopy po młóceniu cepem, wiązane kręconym powrósłem, mieściły 5-6 snopków], tworząc małe pomieszczenie. Obok komina było zejście na piec i do izby mieszkalnej. W tej skrytce Rózia i Edzia [tak nazwali Lachowie Ester] Englard ukrywały się.
Wymagało to od rodziny wielkiego wysiłku. W sprawę ukrywania byli wtajemniczeni: Michał i Peronela Lach ich córka Józefa, Zofia Pawłowska oraz równolatka Ester 18 letnia wnuczka Stefania Chruścicka. Do końca wojny rodzina myślała, że była to tajemnica, jednak z moich informacji wynika, że niektórzy ludzie „na Babicach” wiedzieli, że Lachowie ukrywają Żydów, ale nikt ich nie wydał.
Codzienne życie
Życie w ukryciu było ciężkie dla obu stron. Najwięcej wysiłku w pomoc Żydówkom wkładała Józefa. To ona pomagała dziewczynom we wszystkich sprawach dnia codziennego: karmiła, pomagała się myć, prała i przerabiała ubrania, załatwiała sprawy higieniczne, bawiła towarzystwem.
Petronela prowadziła dom, jakby nie było żadnej tajemnicy. Zapraszała sąsiadów na pogawędki czy na świętowanie, a gdy oni szli do swoich domów dziewczyny schodziły do izby, by się zagrzać, zjeść czy odetchnąć od zamknięcia w ciemnej przekłodkowej izbie na strychu. W okresie zimowym schodziły na piec, gdzie miały swoje posłanie. Męża, który pełnił w okresie wojny funkcję zastępcy sołtysa wysyłała do interesantów, by ich nie przyjmować w domu. Jednak czasami ktoś przyszedł niespodziewanie załatwić jakąś sprawę i to było wielkie zagrożenie.
Po wojnie
Tak mijały dni aż do wyzwolenia, które w Babicach nastąpiło w lipcu 1944 r. Dziewczyny nadal się ukrywały, gdyż niedaleko stacjonowały wojska rosyjskie, ale nie było już takiego strachu, że za ukrywanie Żydówek rodzina może zapłacić życiem. Bardzo dobre stosunki z dziewczynami miała Stefania ich równolatka, miała ona zmysł handlowy. Jeździła do Przemyśla, a nawet Lwowa [Jeszcze wtedy nie ustalonej granicy], by handlować jajami, drobiem i innymi produktami żywnościowymi, które taniej skupowała na wsi, a drożej sprzedawała w mieście.
Pod koniec 1944 r., gdy w Przemyślu Żydzi organizowali się po wojnie dziewczyny wyjechały z Babic i dołączyły do nich. Ale to też odbyło się w konspiracji. Przez jakiś czas do Lachów były zapraszane dwie krewne z Żurawicy Jasia i Stasia, tak żeby nie wzbudzać podejrzeń sąsiadów, następnie Edzia i Rózia wyjechały do Przemyśla ze Stefanią, której proponowały wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ale ta słysząc negatywne opinie wypowiadane przez Żydów na temat Polaków nie zdecydowała się na to.
Zdjęcie z dwoma żołnierzami w polskich mundurach. Na odwrocie zdjęcia napis: W dowód szczerej przyjaźni milutkiej Stefie ofiaruje swoją podobiznę Edzia i [dwa imiona nieczytelne]. Przemyśl 5 I 1945 r.
Na podstawie zdjęć z USA można stwierdzić, że są to siostry Englard po lewej Estera p[o prawej Róża
Wyjazd do USA
Prawdopodobnie już po zakończeniu wojny dziewczyny przedostały się przez zieloną granicę [zapewne czechosłowacką], i przez inne kraje dotarły do rodziny we Francji, a następnie do USA, gdzie zamieszkały w Nowym Jorku. Tam założyły rodziny: Ester wyszły za mąż za Srula Kormana, a Róża za dentystę Bandera. Oba małżeństwa posiadały potomstwo.
Niedługo po wyjeździe Edzia nawiązała kontakt z Lachami, listy były kierowane przede wszystkim na adres Stefanii, która wyszła za mąż za Franciszka Rabkę. Listy ze zdjęciami oraz nieraz paczki były wysyłane przez Ester, która bardzo dobrze znała język polski w mowie i piśmie. Róża dokładała czasami zdjęcia, ale prawdopodobnie robiła to w skryciu przed mężem, który miał bardzo negatywny stosunek do Polaków. Gdzieś w roku 2001 Ester wysłała ostatni zachowany list, w którym informowała o śmierci siostry w Nowym Jorku i swojej przeprowadzce do Maiami. Stamtąd wysłała ostatni list datowany na 13 XII 2002 r.
Ostatni list Edzi
Siostry Englard w Stanach Zjednoczonych
Pozostała tylko studnia
W 1950 r. zmarł Michał Lach, a 1961 Petronela. Wtedy poniżej starego domu Zofia Pawłowska wybudowała nowy drewniany dom, a wysłużony budynek, gdzie ukrywały się Żydówki został rozebrany. Zamieszkali w nim: Zofia Pawłowska z synem Janem i Józia Lach. Czas płynął na zwykłym wiejskim życiu. Starsi z rodziny umierali, a rodziło się nowe pokolenie prawnuków i praprawnuków. Dziś po zabudowaniach nie ma śladu, działka została sprzedana, dom rozebrany, pozostała tylko studnia.
Honory dla Sprawiedliwych
Około roku 1988 Jan Pawłowski zaczął starania o przyznanie rodzinie Lachów medalu Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata. Potrzebne były do tego zeznania zarówno uratowanych z holokaustu, jak i rodziny ratującej. Takie zeznanie złożyła tylko Ester Korman, w którym odniosła się tylko do własnej osoby, nie opisując dokładnie całej sytuacji. Wspomina jednak, że Lachowie pomagali również innym Żydom. Róża nie złożyła zeznania nie wiadomo z jakich powodów. Można się domyślać, że mógł tego zabronić jej mąż lub nie chciała ujawniać swojej przeszłości. Ze strony rodziny ratującej zeznanie złożyła Józefa Lach, która również w swoim zeznaniu odniosła się do sytuacji uratowania tylko Ester.
Zeznanie Korman z domu Englard
Zeznanie Józefy Lach
Wniosek z zeznaniami o przyznanie medalu zawiozła do Konsulatu Izraela w Krakowie Anna Wiciejowska praprawnuczka Lachów. Instytut Pamięci Narodowej Yda Vashem zapoznał się dokumentacją i na posiedzeniu w dniu 16 VI 1992 r. postanowił odznaczyć medalem Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata Petronelę, Michała, Józefę Lach oraz Zofię Pawłowską.
Uroczystość wręczenia medalu i dyplomu, odbył się 1 VII 1993 r. na Zamku Kazimierzowskim w Przemyślu. Przekazanie wyróżnienia dokonał ówczesny ambasador Izraela w Polsce Miron Gordon, a przyjęła je Józefa Lach. Na uroczystości w Przemyślu był prawdopodobnie obecny Jan Pawłowski.
W chwili obecnej medal jest w posiadaniu Danuty Kozak, a dyplom i inne dokumenty ma Barbara Wiciejowska.
Również w Izraelu w Parku Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata w Jerozolimie widnieją imiona i nazwiska Sprawiedliwych z Babic na honorowej tablicy.
W powstałym w 2016 r. Muzeum Polaków Ratujących Żydów w Markowej na ścianie pamięci zostali uhonorowani Petronela, Michał, Józefa Lachowie na jednej tablicy oraz na osobnej cegiełce Zofia Pawłowska-Lach. Na nośnikach elektronicznych w Muzeum jest krótka historia bohaterskiego czynu Lachów. Podobna notka znajduje się również na stornie internetowej Yda Vashem.
Dyplom przechowywany przez Barbarę Wiciejowską
Medal w posiadaniu Danuty Kozak
Bohaterowie tej opowieści już nie żyją. Odeszli do wieczności. Na cmentarnych tablicach można przeczytać takie dane:
Lach Michał ur.11/01/1874 zm.03/03/1950
Lach Petronela ur.27/05/1879 zm.11/03/1961
Pawłowska Zofia z d. Lach ur.07/04/1904 zm.14/12/1982
Lach Józefa ur. 01/03/1914 zm.21/05/1996
Pawłowski Jan ur. 24/05/1941 zm.24/11/2001
Rabka Stefania ur. 2/03/1925 zm.11/10/2016
Ich szczątki spoczywają na babickim cmentarzu, a pamięć o ich życiu i heroicznym poświęceniu podczas wojny przechowuje p. Barbara Wiciejowska [Na zdjęciu obok], która jest prawnuczką Michała i Petroneli Lach. Bardzo serdecznie jej dziękuję za okazaną życzliwość podczas pisania artykułu i udostępnienie posiadanych dokumentów i zdjęć.
Piotr Haszczyn [marzec 2025]
Sprawiedliwi z Babic
W Muzeum Polaków Ratujących Żydów w Markowej jest ślad, że mieszkańcy z naszej gminy również ratowali Żydów. Swoje miejsce na ścianie z nazwiskami osób ratujących Żydów ma rodzina z Babic. Wewnątrz muzeum w przeglądarce dotykowej można dowiedzieć się o szczegółach wydarzeń z mrocznych czasów wojny. W notce czytamy: „W czasie okupacji niemieckiej Michał i Petronela Lachowie z córką Józefą oraz starszą córką Zofią Pawłowską z mężem i kilkuletnim synem mieszkali w Babicach k. Dubiecka w pow. przemyskim. Już na początku wojny do rodziny Lachów przychodzili Żydzi z prośbą o żywność lub przenocowanie. Po wielu latach Zofia wspomina: "Pomocy udzielaliśmy w moim pojęciu niewielką, stanowiącą tylko odruch ludzkiej życzliwości". W lipcu 1942 r. z prośbą o ukrycie zwrócił się do Lachów Mendel Raps z Przemyśla. Gospodarze zgodzili się. Odtąd Mendel z narzeczoną Rózią Englard i jej młodszą siostrą Esterą Englard (później Korman) ukrywali się u Lachów w oborze. Gdy nadeszła zima Mendel z Rózią poszli do wioski, by zdobyć ciepłe ubrania. Niestety zostali wówczas zastrzeleni przez Niemców. Wydaje się, że ta informacja jest błędna. Zdarzenie nie miało miejsce w Babicach, ale okolicach Birczy. Estera pozostała sama w kryjówce. Doczekała zakończenia wojny. Następnie wyemigrowała do USA. W swoim oświadczeniu z 1988 r. napisała: "W czasie ukrywania byłam traktowana, jak członek rodziny bez żadnych różnic w żywieniu i mieszkaniu. Dzięki tej rodzinie, która była ciągle narażona na represje hitlerowskie przeżyłam wojnę". Michał i Petronela Lachowie oraz ich córki Zofia i Józefa zostali 12 XII 1992 r. odznaczeni medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Jest to fakt historyczny mało znany więc warto go propagować.
Lachowie na tablicy pamięci w Markowej
Piotr Haszczyn [sierpień 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Pierwsza Nowella
- Szczegóły
Twórczość literacka Jana Chryzostoma Zachariasiewicza obejmowała również nowele. 8 września 1884 r. w czasopiśmie Bluszcz ukazał się pierwszy odcinek noweli J. C. Zachariasiewicza pt. Pierwsza Nowella. Duga część była publikowana w tym samym czasopiśmie 10 października 1884 r. Do bardziej znanych nowel wydanych również drukiem był utwór Przy Morskim Oku z roku 1894. Poniżej prezentujemy nowelę w wersji językowej typowej dla epoki.
Piotr Haszczyn [sierpień 2023]
Pierwsza Nowella przez J. Zachariasiewicza
— Co pan masz w tece nowego ? — zapytała mnie ładna blondyneczka, o piwnych oczach. Zapytanie to podrażniło bardzo przyjemnie moje dumę autorską. Dopiero zacząłem był pisać, a zaledwie kilkuset abonentów jedynego na cały kraj pisma mogło o tem wiedzieć. Przypuszczając, że połowa tylko z obywatelskiego poczucia za pismo płaciła, ale go wcale nie czytała, mogę z pewnością twierdzić, że zaledwie parę osób na jeden powiat wypadało, któreby o mojej autorskiej exystencyi wiedziały. Mojego konterfektu nie zamieściło jeszcze żadne pismo ilustrowane i w żadnym kalendarzu nie było mnie jeszcze. Nawet krytyka, która na pierwocinach talentów lubi sobie zęby ostrzyć, nie dostrzegła mnie jeszcze—i zostawiła w spokoju. Mimo to nie myślałem tak źle o sobie. Byłem wprawdzie jeszcze „prostym żołnierzem”, ale po głowie roiło mi się ciągle, że w tornistrze mam buławę. Cieszyło mnie nawet, że nie macano po tornistrze przed czasem, i nikomu nie miałem za złe. że o tern, co tam było, nie wiedział. Z tego powodu zapytanie panny Leonii! sprawiło mi rozkosz niewypowiedzianą. Wiedziała, że jestem autorem, a piwne jej oczka przebiły juchtową skórę mej teki i obaczyły. co się tam ukrywa. Z bijącem sercem ozwałem sie do niej:
— Przed panią nie mogę nic utaić, bo widzę, że należysz do owych... dwustu abonentów pisma, w którem drukuję moje utwory. Mógłbym wywinąć się kłamstwem, ale zawód autora pojmuję. Autor jest poważnie kapłanem w białą szatę odzianym, a takiemu kłamać nie wolno. Muszę więc wyjawić przed panią moje tajemnicę najskrytszą. o której nawet redaktor mego pisma nic nie wie. Trzymam ją w tece zamkniętą i tylko pani udało się wydrzeć ją ztamtąd. Umilkłem na chwilę. Żal mi się zrobiło, że w uniesieniu mojem za daleko zaszedłem, odkrywając światu moją autorską tajemnicę. Ale świat ten tak uroczo prosił mnie i błagał o tę tajemnicę! Piwne oczka Leonili nie odrywały się od moich oczu, a drobna jej rączka wypisywała w powietrzu rozłożonym wachlarzem takie jakieś zagadkowe litery, że w żaden sposób oprzeć się nie mogłem.
— Napisałem nowellę — rzekłem z pewną boleścią, z jaką rozbójnikowi rzuca podróżny kiesę złota, gdy mu tenże grozi sztyletem. Piwne oczy Leonili były ostrzejsze od sztyletów.
— Napisałeś pan nowellę? — zapytała z rozkoszą Leonila, dotykając wachlarzem mojej ręki.
— Przepadam z ciekawości... pan mi ją dasz w manuskrypcie do czytania... nieprawdaż? Widziałem wyraźnie, jak przy tych słowach na różowym jedwabiu swojej sukni wypisała wachlarzem literę K. Żywiej zabiło mi, serce.
— Ach, pani! — odpowiedziałem jak żołnierz broniący twierdzy na to, aby ją z honorem poddać nieprzyjacielowi. — Będzie to dla mnie niewysłowioną rozkoszą—mówiła dalej Leonila—jeżeli pierwsza przeczytam to, co potem tysiące będą czytały! Ukłoniłem się z autorską skromnością
— Dlaczego chcesz pani być pierwszą? — zapytałem.
— Mówią — odpowiedziała, bawiąc się wachlarzem—że pierwsze wrażenie... pierwsze uczucie... i pierwsza miłość są najprzyjemniejszemi! I znów wypisał wachlarz na koronkowej tunice literę: O. Było ich już dwie. Gotowałem się do poddania twierdzy.
— Nie wiem dlaczego — odpowiedziałem z westchnieniem—ale żądaniu pani nie mogę się oprzeć. Obawiam się. abyś tego wpływu kiedyś nadużyć nie chciała!
— Czy w tem widziałbyś pan jakie nieszczęście?
Nie wiedziałem na razie co odpowiedzieć, ale Leonila wyczytała odpowiedź z twarzy mojej i uśmiechnęła się z rozkoszą. Nieubłaganą jednak była, jak każdy tyran. Popatrzała na mnie przez chwilę, a tymczasem-wachlarz wypisywał wyraźnie: O potem H.
— Nic mi pan nie odpowiadasz? — zapytała. — Wiesz pani zapewne — odpowiedziałem — że do zalet każdej lepszej powieści należy to, jeżeli na wszystko nie odpowiada, i wiele rzeczy domyślności czytelnikowi zostawia.
— Czasami domysły nasze mogą nas łudzić bardzo boleśnie, a całem naszem nieszczęściem jest to, że my pod wpływem wrażenia wszystko zaraz zbyt jasno wypowiadamy! Nic nie umiemy ukrywać. Różowa jej twarzyczka okazywała teraz jakieś rozżalenie, a hebanowy wachlarz wypisał machinalnie w powietrzu litery: A—M. Byłem już jeńcem i cwałem puściłem się w jasyr.
— Rozrządzaj pani mną, jak niewolnikiem swoim—rzekłem z uśmiechem, nie będąc pewnym, czy Leonila także się nie rozśmieje! Nie rozśmiała się: przeciwnie, spojrzała na mnie z wielką uwagą. Zdawało mi się, że pierś jej podniosła się lekkiem westchnieniem.
— Dajesz mi pan władzę dyskrecyonalną nad sobą?— odpowiedziała z powagą — będę umiała utrzymać ją w granicach...
— -Jakiż jest pierwszy rozkaz pani?
— Powiesz mi pan, jaki ma tytuł nowella.
— „W niebie i na ziemi.”
— Wyborny tytuł! Aż oskoma bierze przeczytać taką nowellę! Jest tu wszystko czego tylko człowiek pragnąć może i niebo i ziemia! — Jestem dumny, że pani to się podoba.
— Dziś jeszcze przyślesz mi pan nowellę. — Dobrze, pani. Byłbym jeszcze długo tak rozmawiał, gdyby nie stryjenka Leonili, która ją w tej chwili do siebie zawołała i przy sobie kazała jej usiąść. Jeszcze tego samego dnia wręczyłem służącemu mały pakiecik starannie zawinięty i różowym szpagatem „związany.
Jeżeli kto z was był kiedykolwiek autorem, to wie zapewne, co to znaczy, jeżeli wasz utwór po raz pierwszy publiczność czyta. Tysiące nieznanych uczuć przebiega serce, wszystkie tętna biją jak młotem, a w nocy zrywacie się ze snu, aby jedną pięścią zgruchotać Zoilów, a drugą ręką przycisnąć do serca tych wszystkich, którzy z miłością w oku waszą książkę przeczytali do końca. Inaczej jeszcze było ze mną. Nowela moja nie była drukowaną. Wiedział o niej tylko cienki papier welinowy, złote pióro z dyamentowym końcem i kałamarz, który przedstawiał głowę ptaka, podobnego do orła, jaki się zwykle spotyka na obrazach św. Jana Ewangelisty. I ten sekret autorski był teraz w posiadaniu Leonili! Piwne jej oczka biegały do woli po tym papierze welinowym, a mała jej rączka przewracała z cichym szelestem, drobno zapisane kartki... Wyobrażałem sobie, z jaką rozkoszą odczytuje mój utwór, jak jej pierś rośnie z ciekawości: co się w końcu stanie z bohaterką: czy wzięci do nieba, czy zostanie na ziemi?... Ale ponieważ i w Lipcu nie bywa zawsze pogodnie, to też i na widnokręgu mojej autorskiej rozkoszy pojawiło się kilka chmurek. Przypomniałem sobie, że na kilku stronnicach są znaczne poprawki i odsyłacze, a na jednej rozsiadły się nawet dwa potężne żydy. Pocieszałem się jednak, że te drobne usterki ludzkie znikną zupełnie wobec wrażenia, jakie sprawi poważny temat nowelli. A był to temat nielada. Na jednę bohaterkę przypadło aż dwóch bohaterów. Jeden przedstawiał boskie niebo, drugi brudną ziemię. Jeden kochał się w bohaterce, drugiego kochał bohaterka. Pierwszy pochodził wprost z nieba i był poetą, drugi, stosownie do metody Darwina, wylazł z jakiejś poczwarki ziemnej i jako osobnik zaborczy zagarnął w swoje posiadanie tysiąc morgów czarnej nad-sańskiej ziemi. Nie mniej czarna bohaterka zapałała żądzą do tej ziemi, ale ziemski bohater nie chciał jakoś tego zrozumieć. Wtedy przyszedł w pomoc poeta. Przywabiony słodkim głosem Syreny, ukląkł przed nią i zaczął śpiewać pieśni miłosne tak głośno, że go aż w trzech powiatach słyszano. To obudziło zapały ziemskiego człowieka. Zapłonął gniewem, kazał sprządz najlepszą czwórkę i pojechał do pałacu Syreny. Poeta został, jak drugi Adam, sromotnie z raju wygnany, a piękna Syrena tą samą czwórką za trzy tygodnie pojechała do ślubu. Sens moralny tej nowelli był niewątpliwy. Miała ona dla podobnych niecnych czynów wzbudzić wstręt w sercach wszystkich czytelniczek i przygotować dobry grunt dla tych, którzy prócz gorącego serca ani jednego morga czarnej ziemi nie mają. Była to, zaiste, tendencya bardzo szlachetna. Gdy to wszystko sobie przypomniałem, cieszyłem się jak dziecko. Wyobrażałem sobie, jak silne wrażenie sprawi ta nowella na Leonili, z jaką wdzięcznością uściska mi rękę za moje oburzenie, jakiemu w tej nowelli dałem wyraz, rzucając klątwę na tych, którzy najświętsze uczucia poniewierają, a nawet czasem niemi frymarczą! Byłem z tego dumny i szczęśliwy. Przez cały wieczór nie mogłem znaleźć spokoju. Widziałem ciągle Leonilę czytającą moję nowellę. Raz siedziała na sofie w uroczym negliżu, drugi raz spoczywała na szeslągu w aksamitnych pantofelkach, ale najmilsze sprawiała mi wrażenie, gdym ją widział na miękkiem łożu, opartą o białe, puchowe poduszki. Jedne rękę podniosła do góry, jakby się zasłaniała, a w drugiej trzymała mój sextern welinowy i pożerała piwnemi oczyma tą tak ciekawą nowellę! Ostatni ten obrazek niepokoił mnie najwięcej. Wszystkie szczegóły rysowały się w mojej wyobraźni tak artystycznie, że byłbym dał połowę życia za to, gdybym taki, widok mógł w rzeczywistości ujrzeć. Przyszła mi szczególna myśl do głowy. Po cóż miałem nadaremnie spierać się z sobą: czy Leonila czyta moję nowellę na sofie, czy przy biurku? Mogłem się przecież o tem łatwo przekonać. Mogłem wyjść na ulicę i spojrzeć w okna. Wprawdzie stryjenka Leonili mieszkała na pierwszem piętrze, ale z pozycyi światła mogłem łatwo poznać, gdzie znajduje się jasnowłosa rusałka. Coś mnie gwałtem ciągnęło na ulicę, chociaż zdobycz nie mogła być tak wielką, jak tego sobie życzyłem. Ubrałem się i wyszedłem. Było już blisko północy, gdy zdała ujrzałem oświecone okna w szarej kamienicy. Serce uderzyło mi w piersi i biło coraz żywiej w miarę zbliżania się mego do celu. Wreszcie stanąłem tuż pod oknami. W pokoiku Leonili było ciemno, okna za to w salonie jaśniały światłem. Usłyszałem akordy fortepianu i śpiew kobiecy—był to głos Leonili. Poznałem go potem ciągiem tremolo, którego zazwyczaj używała, gdy była wzruszoną. Stałem spokojnie na ulicy i wciągałem do serca te rzewne tony, jakby były wyłączną moją własnością. Gniewałem się, gdy jakiś spóźniony chłopiec szewcki przy mnie się zatrzymał. Ofuknąłem go bez namysłu, i to samo chciałem zrobić policyantowi, lecz obawa, aby mnie nie wziął za waryata, kazała mi się powstrzymać. Różne myśli przychodziły mi do głowy. Myślałem sobie, że Leonila, przeczytawszy moją nowelę, zapłakała nad losem poety, a wziąwszy lampę do salonu, usiadła do fortepianu, aby dać folgę wzruszonemu sercu i czułą piosenkę posłać poecie, z którym tak nielitościwie obeszła się kochanka. Myślałem sobie: jak cudownie wygląda w tej chwili Leonila ze śladami łez na bladej swojej twarzyczce, jak pierś jej biała podnosi się westchnieniem, jak piwne jej oczy patrzą gdzieś w niebo i tam. między aniołami, szukają biednej ofiary zdrady kobiecej! Wszystko to widziałem jasno i wyraźnie, chociaż w przezroczu okna migał mi tylko jakiś cień niezgrabny, podobny do bałwana z czasów przedchrześcijańskich. Trwało to dosyć długo. Aby nie zwrócić uwagi policyanta. który mnie mógł posądzić o mniej szlachetne zamiary, zacząłem przechadzać się po ulicy tam i napowrót. Gdy potem znów do szarej kamienicy się zbliżyłem, było już ciemno na pierwszem piętrze. Z bramy wychodził właśnie jakiś niski a gruby mężczyzna, szerokim płaszczem otulony. Zdziwił się nieco, gdy mnie zobaczył. Poznałem go. Był to pan Jacek, który gdzieś nad Sanem miał znaczny majątek, ale nie miał szczęścia do panien. Był to sobie już marcowy kawaler, który mniej dbał o amory, a wielce lubił karty i kieliszek starego węgrzyna. W szarej kamienicy mieszkał jeden z jego przyjaciół i podejrzewałem go, że był u niego na kartach. — Pan zapewne z jakiegoś rautu wracasz? — rzekł do mnie, mierząc mój ubiór nie zbyt genialnem okiem swojem. — Przechadzałem się—odpowiedziałem krótko. Szliśmy dalej w milczeniu. Widziałem wyraźnie, jak pan -Jacek patrzał na mnie od czasu do czasu z pewnem niedowierzaniem.
W kilka dni potem poszedłem do Leonili. Wyszła sama na moje spotkanie. Wyciągnęła do mnie obie ręce i spojrzała mi w oczy z taką radością, jakby w tej chwili nie jej do szczęścia nie brakowało.
— Jakże pan w porę przyszedłeś! — rzekła do mnie z uśmiechem anioła — przyszedłeś, aby mnie pocieszyć i nie dać dłużej płakać nad smutnym losem swego ulubieńca... Biedny Juliusz! Zdawało mi się, że oczy jej były jeszcze czerwone od płaczu, a czarne źrenice świeciły się jeszcze jasno, jak to zwykle bywa po każdem większem wzruszeniu.
— Zostaw pani Juliusza w spokoju — odpowiedziałem w nastroju tragicznym—tacy bohaterowie, jak on, nie potrzebują łez ludzkich ani litości. Ciosy tragiczne mają to do siebie, że, jakkolwiek zabijają, sprawiają jednak pewną rozkosz, jakiej nigdy nie czują ludzie zwykli.
— Właśnie przed chwilą czytałam to w nowelli — mówiła dalej Leonila, trzymając mnie za ręce. Zadziwiły mnie te słowa.
— Myślałem, żeś pani już dawno to uczyniła...
— Nie miałam czasu. We Środę mieliśmy arcynudną wizytę i z rozpaczy musiałam śpiewać. Przyszedł mi na myśl pan Jacek. Z prawdziwą litością spojrzałem na biedną Leonilę. Spostrzegła to i za współczucie podziękowała mi wejrzeniem. Na moje szczęście stryjenka Leonili była chora, czy nieubrana. Leonila robiła honory domu. Zaprowadziła mnie do małej kanapki, na której usiedliśmy oboje.
—- Przyznam się panu — zaszczebiotała miłym głosikiem — że jakieś złe duchy nie dawały mi zabrać się do czytania. Przedwczoraj był wielki raut u pani Weroniki. a wczoraj musiałam być na koncercie. Przy dziennem świetle nie chciałam czytać, bo... klejnoty najlepiej wydają się wieczorem. Jestem dotąd olśniona. Ukłoniłem się z całą skromnością.
— Jednej rzeczy nie mogę panu darować — mówiła dalej Leonila — że Juliuszowi każesz pan tak wiele cierpieć.
— Serce wielkie i szlachetne... odpowiedziałem z powagą—Serca poetów—czują i cierpią za miliony! Leonila patrzała na mnie z pewną adoracyą. jakby widziała we mnie jeden z owych milijonów.
— Biedni ludzie! — szepnęła z cicha — ale im przecież zazdroszczę! Czuć tak wiele, a chociażby i cierpieć, jest zawsze rozkoszą! Ale nie wszyscy są wybrani!
Szczęściem, że wtedy nie było jeszcze kwestyi politycznych, ani stronnictw. W takim stanie rzeczy nie groziła mi żadna zmienność polityczna. Chorągwi mojej nie mogłem opuścić za żadną cenę; mogłem, co najwięcej, przerzucić się od jednego serca do drugiego, zamiast Leoniłi mogłem zamarzyć o Małgorzacie. Pokusie tej oparłem się jednak stanowczo. W mojej pierwszej, niedawno napisanej, nowelli, która na Leonię takie wrażenie sprawiła, był bohater w podobnej sytuacyi. I jemu stanęła w drodze podobna do Małgosi rusałka o bladem licu, ale on nie zachwiał się. Miałżeby autor być gorszym od swego bohatera? Ślubowałem w duchu wierność Leonii aż do grobu. Przy takim nastroju rozmowa była sztywna, urywała się co chwila. Przeszkadzał niemniej brzęk talerzy i łyżek. Wreszcie powstał kowaty jegomości oznajmił córce, że musi jeszcze wyjść na miasto.
— Czy i ja pójdę z ojcem?—zapytała z pewnem nieokreślonem wejrzeniem na mnie.
— Możesz zostać — odpowiedział ojciec —ja zaraz wrócę.
— Jakże... sama?—replikowała nieśmiała Małgosia. Jegomość rozśmiał się głośno aż szklanki zabrzęczały. — Jak widzę — zawołał — tobie trzeba tego, co Neptunowi. Poty się nie położy spokojnie, póki nie zostawią mu chustki lub rękawiczki. Otóż i tobie coś muszę zostawić. Rzekłszy to, położył na stole — między mną a Małgosią—stary parasol. Chciał już odejść, ale namyślił się i do parasola dodał jeszcze gruby, sękaty kij.
— Pilnuj teraz tego — rzekł z pewnym zagadkowym uśmiechem, widocznie do mnie wymierzonym. Zwróciłem się po jego odejściu do Małgosi.
— Pani jesteś teraz na straży, jak widzę — pamiątek rodzinnych. Parasol i laska noszą ślady lat sędziwych. Do takich rzeczy człowiek się przywiązuje..
— Inaczej zupełnie jest dzisiaj — przerwała szybko — gdy ludzie co chwila swoje upodobania zmieniają... I z pewną rozkoszą spojrzała na kij sękaty, ojcowską dłonią gładko wypolerowany. Patrzałem i ja na ten wiśniowy sens moralny, ale z pewnem mniej przyjemnem uczuciem.
— Sądzisz pani—rzekłem po chwili — że nasze upodobania powinny opierać się o grunt trwały... i jak ta sędziwa podpora wiśniowa nie uginać się wtedy, gdy jaka niespodziewana przepaść... — Naturalnie! Wybierać można długo, ale raz wybrawszy...
— Pani mówisz z jakąś myślą uboczną...
— Uchowaj Boże, wypowiadam tylko luźne zdania. Mówiliśmy o parasolu i o tym kiju. Parasol i kij należą do starych rzeczy. Pan, na przykład.. chcąc mieć coś modnego—wyrzuciłbyś jedno i drugie, a natomiast...
Dlaczego pani o mnie tak sądzi?...
— Bo to byłoby rzeczą naturalną. Mój ojciec inaczej zapatruje się. Parasol i ta laska służyły mu tak długo—z niemi przebył różne koleje życia, nie uważa więc ich za narzędzia, ale ma dla nich pewną przyjaźń, jak dla ludzi, którzy nam dobrze służyli!
— Prawda - odpowiedziałem z namaszczeniem, ludzie czasem gorsi od tych martwych rzeczy! I z pewnym pietyzmem dotknąłem się sękatego kija, któremu, jako wypróbowanemu przyjacielowi, powierzył był szpakowaty jegomość swoje jedynaczkę.
— Najgorsi są ludzie wtedy — mówiła dalej blada Małgosia — gdy używają drugich za narzędzia.
— Nikczemność! — krzyknąłem.
— I potem te narzędzia, jak kawałki bezdusznego drzewa od siebie odrzucają, gdy swego celu dopięli... Machnąłem z pogardą ręką i nie zważałem wcale, że moja sąsiadka patrzała w tej chwili na mnie z wielką uwagą. Obiad się skończył, ale zacny konduktor wyszedł był za swemi interessami i jeszcze nie wrócił. Długo patrzała na mnie blada dziewica. Czułem ciepło tego spojrzenia. Błoga rozkosz ogarnęła moje serce.
— Czytała zapewnie ostatni mój artykuł o „sercu kobiecem“ — pomyślałem sobie.
—Mówią, że życie autorów cierniami wysłane... a czyż może być większe marzenie nad to, że wszystkie oczy zwracają się za nami... że wszystkie serca bija dla nas?... Słyszałem wyraźnie, jak w tej chwili pod szkocką tkaniną biło serce mojej sąsiadki... Z dumą podgarnąłem włosy do góry.
— Jeżeli się nie mylę — zacząłem po chwili — jesteś pani pessymistką. Czy mogę zapytać: co może być powodem takiego pessymizmu ?
— Widok szczęśliwych — odszepnęła z cicha i westchnęła.
— Więc widok cudzego szczęścia napawa panią goryczą ?...
— Już taka natura serca: zazdrościmy drugim. Mam, na przykład, przyjaciółkę...
— I tej przyjaciółce zazdrościsz pani. — Znasz ją pan dobrze... Leonia.
— Pannie Leonii zazdrościsz pani?— zawołałem z przepełnionem sercem
— i czegóż jej pani zazdrościsz? — dodałem z udanym spokojem. Panna Małgorzata miała teraz także spokój na twarzy. Wzięła próbkę jakiejś materyi do ręki i zaczęła się jej z uwagą przypatrywać.
— Pytasz pan — rzekła po chwili — czego Leonili zazdroszczę... zazdroszczę jej poprostu... dzisiejszej zabawy. Ciocia pozwala jej bawić się. kiedy chce!
— Państwo będziecie także na tej zabawie...
— Tak jest... ale co innego być tylko gościem... tylko spektatorem.
— Niedopowiedziała, a szafirowe jej oczy zamgliły się smutkiem.
— Biedna — pomyślałem sobie—ona wie o mojem szczęściu... ona takiego szczęścia zazdrości Leonili! Żałowałem w tej chwili, że nie jestem w dwóch osobach, jak owi bracia syamscy. Byłbym niezawodnie rozciął siebie na dwie połowy.
— Nazywasz się pani przyjaciółką Leonili — rzekłem w nadmiarze szczęścia — zapewne się zwierzyła... — Wiem wszystko! Czytała mi wiele ustępów z listów pana. Poczułem rumieniec autorski na twarzy.
— Spodziewam się, że ustępy te były wybrane z pewną dyskrecyą... Małgosia roześmiała się z ironią. — W takich razach — odrzekła szybko — nie licz pan nigdy na dyskrecyą. Nie ma granic dyskrecyą, tam, gdzie się zaczyna szczęście kobiety. Podniosłem głowę do góry; Leonila przyznawała się do swego szczęścia.
— Nie wiem dlaczego — ozwałem się — ale z przyjaciółką panny Leonili muszę rozmawiać otwarcie... — Żałuję, że równą otwartością odwdzięczyć się nie mogę...
— Dlaczego?
— Nie lubię drugim wypowiadać tego, co im pochlebiać lub... co ich zranić może...
— Nie lękaj się pani — odpowiedziałem z powagą — wielką sztuką jest umieć znieść nieszczęście, ale jeszcze większą—umieć być szczęśliwym! W tej chwili nadszedł ojciec, a za nim konduktor. Zaczęliśmy zbierać się do odjazdu. Pożegnałem ojca, Małgosi podałem rękę. Panna Małgorzata ścisnęła ją serdecznie i spojrzała na mnie z pewnem spojrzeniem, jakiego nigdy nie zapomnę. I cóż to było za spojrzenie? Gdyby spojrzenia miały jasno określone wyrazy, gdyby je, jak mowę, utrwalić można i dłużej się im przypatrywać — byłyby nieraz dla nas niemałą nauką, albo zadatkiem prawdziwego szczęścia. Są wprawdzie szczęśliwi, którzy umieją takie spojrzenie pochwycić i na zawsze je w pamięci i w sercu zatrzymać — ale ileż ginie ich marnie nieodczytauych i niezrozumianych, jak giną promienie słoneczne, gdy w podniebnych drogach natrafią na mgły nieprzebite!... Po niejakim czasie wytłumaczyłem sobie spojrzenie panny Małgorzaty. Było to jedno z tych spojrzeń, które spotyka szczęśliwy człowiek w biegu do swego szczęścia. Jest w niem pewna ciekawość ujrzenia szczęśliwego, jest pewna rozkosz, że przecież szczęście istnieje na świecie; ale jest także pewna gorycz zmieszana ze smutkiem, że takiego szczęścia samemu się nie doświadcza.., Przedemną pojawiła się w tej chwila ostatnia stacya pocztowa. Na tej stacyi czekała już owa żółta dorożka. Poznałem ją zdaleka po nieco zbakierowanej budzie i związanym postronkiem resorze. Był to właśnie dzień targowy. Przed cukiernią, która zarazem była restauracją, stało grono młodych i starszych kawalerów okolicy. Patrzeli z ciekawością na żółtą dorożkę, a jeszcze ciekawiej na wysiadających z karetki pocztowej podróżnych. Oglądali troskliwie jednego po drugim. Wysiadłszy z karetki, spostrzegłem, że wszystkich oczy zwróciły się na mnie. Jakiś uśmiech zagadkowy przebiegł po twarzach. Wszyscy potem zwrócili się ku jednemu ze swoich towarzyszy, który w żółto kratkowanym garniturze stał wpośrodku. Był to pan Jacek. Spojrzenia towarzyszy coś go zaniepokoiły. Zaczął się ruszać nalewo i naprawo, jak serce dzwonu, zanim w spiż uderzy. Głosu pana Jacka nie słyszałem wcale, ale widziałem wyraźnie, jak z energią coraz bardziej rosnącą odzywał się do swoich towarzyszy. Potem widziałem, jak czerwoną ręką zrobił w powietrzu kilka cięć podobnych do cięcia szabli i szparko wszedł do cukierni. Przez szklane drzwi dostrzegłem wyraźnie, jak wychylił spory kielich jakiegoś brunatnego płynu. Na dalsze obserwacye nie było czasu. Miałem dwie mile przed sobą. Podówczas nie było jeszcze dróg powiatowych z dziurawemi mostami, tylko były drogi bez mostów. Wiele poezyi i urozmaicenia miała każda podróż. Często trzeba było wysiadać, przebywać w bród kręte strumyki, albo w popielatym ile wyciskać swój konterfekt, jak się to czasem praktykuje przy sławnych nieboszczykach. Tak romantyczną drogę przebyłem szczęśliwie. W niebezpiecznych miejscach pomagałem sobie marzeniem o Leonili. Już naprzód gotowałem się do nagrody, jaką od niej otrzymam za wszystkie moje niewygody. Myślałem o niej przy każdej większej kałuży, przy każdej rozerwanej grobli, a gdy na widok chwiejącego się mostku oczy zamykałem, widziałem ją przed sobą, jak do mnie ramiona wyciągała i w słodkie brała mnie objęcia. A było mi przytem tak przyjemnie, że życzyłem sobie, aby cała droga składała się z samych chwiejących się mostów. Wreszcie dobiłem do portu. Ujrzałem przed sobą dworek staroszlachecki z pokiereszowaną przez czas facyatką. Bramka wypadała z zawiasów i na znak gościnności dzisiejszej stała potulnie oparta o parkan. Za bramką był obfity zbiornik wody, służący do obmywania kół z drogi błotnistej. Na ganek prowadziły schody, starannie na dzisiejszą uroczystość cegłami podparte. Gdy dorożka przed gankiem po raz ostatni stęknęła, wybiegły z sieni trzy gracye. Ją poznałem odrazu. Miała na sobie tę samą suknię różową, w której po raz pierwszy rozmawiała ze mną o mojej nowelli. Widziałem w tem myśl głębszą. Chciała mi dzisiaj w tej samej barwie stanąć przed oczyma, w jakiej po raz pierwszy uderzyło do mnie jej serce — tym samym bufkom i koronkom chciała powierzyć to, co się w niem dzisiaj odbyć miało. Wyciągnęła do mnie, jak zwykle, obie rączki i długo patrzała na mnie w milczeniu. Od czasu do czasu przechodził po jej dłoniach jakiś dreszcz mimowolny, a twarz jej zmieniała się wtedy, jak się zmienia barwa jutrzenki, gdy promienie słońca przebijają się coraz więcej przez mgły nocne. Przy niej stały dwie towarzyszki, również młode, jak ona. Jedna była szatynka, a druga brunetka. Obie patrzały na mnie z pewnym uśmiechem figlarnym i mimowolnie przypominały mi owe ładne kusicielki św. Antoniego Pustelnika, jak to raz na obrazie Herbsthofera widziałem. Między mną a św. Antonim była ta różnica, że on opierając się pokusom, trzymał się krzyża stojącego na skale, a ja trzymałem rączki Leonili. Daremna była pokusa: zapatrzony w Leonilę, prawie ich nie widziałem.
— Jakże panu podziękować za tyle trudów podjętych! — ozwała się Leonila—jakże odwdzięczyć się za tyle wzniosłych i pięknych myśli, jakiemi wzbogaciłeś duszę moję, powierzając je papierowi listowemu!... Nie wzięłam ich wyłącznie dla siebie, jak skąpiec, ale dzieliłam się, jak hojny bogacz, ze swemi sąsiadkami! Oto są dwie przyjaciółki, z któremi często o panu mówiłam, a które niemniej są ciekawe poznać tego, który im tyle przyjemnych chwil sprawił! Twarze przyjaciółek uśmiechnęły się do mnie-
— Teraz polecam pana ich opiece, a ja wrócę do gospodarstwa domowego, aby po tak niewygodnej podróży gościa czemś dobrem posilić. I -wykręciwszy się na wysokim obcasiku, frunęła ode mnie. Zostałem z brunetką i z szatynką. Kilka godzin upłynęło. Przywitałem się ze stryjenką, zjadłem wyborną przekąskę, ale z Leonilą nie mogłem wiele mówić. Krzątała się po wszystkich pokojach, ustawiała meble, poprawiała firanki, a od czasu do czasu wyglądała oknem na drogę do miasteczka. Czasem tylko rzuciła mi jakie słowo, a najczęściej tylko uśmiech lub spojrzenie. I tego było dla mnie teraz zawiele. Obie przyjaciółki tak mnie wzięły w obroty, że mi nawet odetchnąć nie pozwoliły. Mówiły najczęściej obie naraz, a ja musiałem jednym tchem odpowiadać jednej i drugiej. Tysiące pytań, jak strzały w bitwach pogańskich, krzyżowały się przedemną, a ja musiałem jedne odpierać tarczą, drugie mieczem. Już słońce chyliło się ku zachodowi, a z Leonilą niewiele jeszcze rozmawiałem. Przyjaciółki jej nie puściły mnie ani na krok od siebie. Zaprowadziły mnie do ogrodu, kazały mi zrywać sobie kwiatki, szukać szczęścia i opowiadać, co każdy kwiatek oznaczać może. Czasami przybiegła do nas na chwilę Leonila, a stwierdziwszy, że się doskonale bawię, odbiegała do zajęć domowych. Goście z dalszego sąsiedztwa zaczęli się zjeżdżać, a mnie było jakoś smutno między brunetką a szatynką. Inaczej wyobrażałem sobie dzisiejszą uroczystość. Myślałem, że z Leonilą będę chodził po alei, siedział w altanie, lub na werandzie. Tymczasem Leonila zajęta była gośćmi, a ja musiałem się przymuszać do rozmowy z moimi nieodstępnemi towarzyszkami. Przyznam się, że ta rozmowa zmęczyła mnie niepospolicie i byłbym uciekł w najodleglejszy kąt ogrodu, gdyby mnie prawie za poły nie trzymały. Jeden z ostatnich przyjechał szpakowaty jegomość, dobry mój znajomy z obiadu. Panna Małgorzata w szafirowej sukni była jeszcze bledszą. Świeciły się tylko jasno jej oczy szafirowe, któemi już mnie witała. Były w nich jeszcze resztki owego spojrzenia, jakiem mnie niedawno żegnała, a jakiego dotąd jeszcze dobrze zrozumieć nie mogłem. Wreszcie ozwał się trzask z batoga, i jakieś niemiłe sprawił na mnie wrażenie.
— Chodźmy na ganek — rzekły naraz moje towarzyszki — bo to ktoś jedzie... ktoś.... Nie dokończyły, ale ich uśmiech, ich spojrzenia miały w sobie coś złowrogiego. Machinalnie wyszedłem za niemi. Przed gankiem zaryły się właśnie kopytami cztery spienione szpaki, furman w sutej liberyi siedział na koźle, a z błyszczącego faetonu wysiadał właśnie pan Jacek. Miał ubiór elegancki, o ile na to grubawa jego i mała figurka pozwalała, a na rumianej, tłustej twarzy uśmiech niepospolitego zadowolenia. Nastąpiła chwila powszechnego milczenia. Była to cicha adoracya szpaków, faetonu, a może i właściciela tychże. Leonila należała do wyjątków. Ujrzawszy pana Jacka, cofnęła się do salonu. W drodze rzuciła mi serdeczne spojrzenie i uśmiechnęła się z pewną ironią. Domyśliłem się, że ta ironia odnosi się do pana Jacka. W salonie ugrupowało się już całe towarzystwo, gdy wszedł pan Jacek. Stryjenka przywitała go serdecznie, Leonila zaś uznała za stosowne odwrócić się od niego i rozpocząć ze mną rozmowę. Była to pierwsza chwila, w której dały mi nieco odetchnąć moje towarzyszki. Ale nie trwało to długo. Pan Jacek zbliżył się do nas. Rumiana twarz jego wydłużyła się trochę, gdy mnie ujrzał. Niezgrabnie wyciągnął rękę do Leonili, która zaledwie podała mu jeden paluszek. Ukłoniła się sztywnie. Pan Jacek spojrzał na mnie ze złością, jakby mnie chciał zabić swemi małemi oczkami. W tej chwili odwołała stryjenka Leonilę, a ja ujrzałem się znowu między brunetką a szatynką. Zabawa rozpoczęła się napięknie. Głośne rozmowy rozmaitych grup napełniły cały salon. Jakaś zwiędła guwernantka otrzymała nakaz grania na fortepianie, co nawet milczących dotąd gości zagrzało do głośnej rozmowy. Podano herbatę. Leonila zajęta była nadzorem nad ciastami, zachęcając wszystkich. Pan Jacek chciał jej pomagać, ale odepchnęła go uśmiechem zimnym i sztywnym. Sprawiło mi to niemałą przyjemność. Po herbacie zabawiano się dalej. Starsi siedli do gry w karty, a młodzi kręcili się między kobietami, sadząc się na rozmaite koncepta. Niektórzy używali pięknej nocy i pełni księżyca. Przechadzali się po werandzie, a nawet zapuszczali się między kląbiki kwiatów. Ja byłem ciągle między brunetką i szatynką. Po upływie niejakiego czasu spostrzegłem, że kobiety zaczynają sobie coś szeptać do uszu. Nawet moje towarzyszki przerwały na chwilę nieustającą rozmowę ze mną i kilkakrotnie zamieniły z sąsiadkami niezrozumiałe dla mnie słowa. Niekiedy zwracały główki gdzieś w oddalony kąt werandy, gdzie jednak nikogo nie było widać. Szepty te powtarzały się częściej, a nawet stawały się coraz dłuższemi. Leonili nie było w salonie. Po godzinie zaproszono do kolacyi. Siadłem przy stole między brunetką a szatynką, bo inaczej być nie mogło. Śledziłem okiem, gdzie usiądzie Leonila, ale Leonili w salonie nie było. Naprzeciw mnie siedziała panna Małgorzata. Wreszcie pozajmowali wszyscy miejsca swoje. Jedno tylko krzesło było wolne... obok pana Jacka. Pan Jacek był w niezwykłej emocyi i kręcił wkoło palca swoje płowe wąsy. Dla odmiany rzucał do ust duże kawałki chleba i połykał je odraził. Tylko Leonili brakło jeszcze. Nareszcie weszła. Miała twarz nieco zmienioną. Ujrzawszy próżne krzesło koło pana Jacka, zwróciła sie w przeciwną stronę. — Siadaj, Leoniu—ozwała się stryjenka— jest próżne krzesło koło pana Jacka. Leonila zawahała się. — Siadaj, serce — nalegała stryjenka — przecież stać nie będziesz. Leonila usiadła. Żal mi się zrobiło biednej Leonili. Widocznie: nie była zadowoloną ze swego miejsca. Wszystkich oczy patrzały na Leonilę i pana Jacka. Szeptano do siebie półgłosem. Tymczasem odzyskała Leonila dawną swoję swobodę. Zaczęła rozmawiać z panem Jackiem, który z tego powodu wpadł w takie roztargnienie, że zjadał sąsiadom kromki chleba, podawane ciągłe przez służącego. Wieczerza trwała długo. Głośne rozmowy ucichły i zdawało się. że czegoś oczekiwano. Nalano w kieliszki starego węgrzyna.
— Pozwólcie państwo — ozwał się najstarszy sąsiad — że wywiążę się z danego mi polecenia i wzniosę toast na cześć narzeczonych... panny Leonili i pana Jacka. Wszyscy powstali z kieliszkami. Nie pamiętam już co się wtedy ze mną działo. Przyszedłem dopiero do przytomności, gdy Leonila z kieliszkiem w ręku stanęła przede mną.
— Tak pan zajęty swemi sąsiadkami — ozwała się dźwięcznym głosem — że nawet nie chcesz wypić mego zdrowia. Przychodzę sama dopomnieć sie o to. Machinalnie stuknąłem kieliszkiem.
— Chciałam panu pierwszemu zwiastować tę nowinę -— mówiła dalej z anielskim uśmiechem bo to należało się memu przyjacielowi... ale pan byłeś tak zajęty rozmową... I wyciągnęła do mnie drobną rączkę. Nie pamiętam, com zrobił z tą rączką. Opamiętałem się dopiero, gdy szpakowaty jegomość pociągnął mnie za sobą do przyległego pokoju. Wypalimy sobie dobre cygarko, mości dobrodzieju—rzekł do mnie, sadzając mnie na sofie i pomówimy słówko.
—Wy, co to piszecie książki, wiele możecie zrobić. Panna Leonila długoby jeszcze siedziała ze swoim wianuszkiem na głowie gdyby nie pan. Jak zaczęliście oboje pisywać do siebie długie epistoły, to w całym powiecie zaczęto mówić, że to musi być panna nie lada, jeżeli człowiek, co pisze wiersze, z mną koresponduje. Kobiety, mówię panu, a osobliwie panny. zazdrościły jej, bo to, panie dobrodzieju, rzuca zawsze pewne światło. Widzą je prędzej, i prędzej jakoś zapalają się affekta. Pan Jacek nie byłby może zdobył się na słowo ostateczne, ale, widząc, że mu w drogę wchodzi taki człowiek... Gdybyś to, panie dobrodzieju, chciał kiedy napisać do mojej Małgosi... Uderzyłem się po czole i wyszedłem. Nazajutrz nad wieczorem siedziałem w moim pokoiku przed kominkiem. Na kominku palił się zwitek papieru różowym szpagatem związany. Wszedł redaktor.
— Co robisz? —, zapytał.
— Palę moją pierwszą nowellę—odpowiedziałem surowo.
— Dlaczego?
— Bo ona nauczyła innych niecnej intrygi! Autorowie nieraz uczą dopiero intryg i różnych rafineryi, o których się przedtem żadnemu czytelnikowi nie śniło! A jeszcze boleśniej jest, jeżeli intrygi autorskiej użyto przeciw samemu autorowi!. Opowiedziałem redaktorowi wydarzenie z moją pierwszą nowellą. Redaktor śmiał się do rozpuku.
— Śmiej się — zawołałem w oburzeniu — ale zważ zarazem, ileż to złego przechodzi do nas z tą literaturą, z temi powieściami, z których przyszli zbrodniarze uczą się intryg i podstępów, z temi komedyami, na których zaznajamiają się dopiero nasze kobiety z tern, o czem dawniej nawet nie wiedziały!... Redaktor śmiał się ciągle ze mnie, że moja pierwsza nowella tak srogo na mnie samym się zemściła. Spostrzegłem jednak, że od tego czasu nie tak często zamieszczał w swojem piśmie powieści kryminalne lub z intrygą wyrafinowaną, do jakich pierwiej miał wielką słabość.
Koniec
Zapraszamy na blog - www.krzywcza.blogspot.com
40 lat pracy twórczej
- Szczegóły
11 maja 1895 w gazecie Bluszcz ukazał się artykuł z okazji 40 lecia pracy literackiej Jana Zachariasiewicza autorstwa redaktorki naczelnej tego czasopisma Marii Unickiej. Autorka tekstu analizuje twórczość powieściopisarza dokonując oceny najważniejszych jej zdaniem powieści napisanych przez niego w latach 1855-1895.
Piotr Haszczyn [czerwiec 2023]
Czterdzieści lat pracy twórczej na polu literatury, więc pracy myśli dawanej społeczeństwu swemu, to zasługa której należy się akt dziękczynnego uznania, zwłaszcza że wszystko co pióro pisarza tego skreśliło miało za podstawę myśl na dobro ogółu zwróconą. Kto powieści jego zna, kto je czytać umiał z głębszem w założenie ich wejrzeniem, wie, że pisarz ten trzymał się bez przerwy zasady raz powziętej, aby wszystko, co z pod pióra jego wychodzi opartem było na podstawie myśli poważnej. Syn zamożnego ziemianina miał przed sobą ścieżkę życia spokojną, od cięższych prób losu zabezpieczoną, ale w piersi jego mieszkał duch, wzywający go w strony inne, ku innym ideałom zwrócone. Pierwszą pracą literacką dwudziestoletniego młodzieńca miał być przekład piosenki ruskiej „Do księżyca“, ale drobny to był kwiatek wiosenny, nie odosobniony przecież od tego, co następnie tworzył. W czasopismach lwowskich ukazały się wkrótce inne jego poezye, nowele; pisał nawet artykuły do dzienników politycznych, aż w r. 1855-ym żywe życie podsuwa przedmiot dla pracy młodzieńca.
Pierwsza jego powieść „Uczony“, to obraz człowieka, który całe życie swoje oddał pracy umysłowej, badaniom archeologicznym, a który w końcu zgięty pod ciężarem lat i ubóstwa, mieści się w nędznej izdebce—w kuchni starego zrujnowanego domu, samotny, opuszczony od ludzi i to już charakteryzuje nietylko pisarza, ale i człowieka że młodzieniec umiał tak wejrzeć w głąb życia—umiał tak odczuć nietylko położenie, ale i szlachetną naturę takiej istoty ludzkiej, której za całe szczęście życia starczyło ukochanie nauki i która też mimo ciężkich dotknięć losu i ludzi dążyła do celu swego. Doskonale swojski koloryt powieści jest też jedną z jej wielkich zalet. Upomina się w niej młody autor u społeczeństwa o wymiar tej sprawiedliwości, która nakazuje szanować zasługę, nakazuje wypłacić dług zaciągnięty przez ogół u takiej postaci, jak ów „Uczony“ i dość już tego, aby zrozumieć, jak szlachetne są kierunki twórczości Zacharyasiewicza.
Druga z kolei powieść jego „Sąsiedzi“ ma również zalety podniosłej tezy. Tu bohater jest również szlachcic siedzący na roli i uczciwy, zacny pod względem wszelkim, bo umie być serdecznie dobrym dla wszystkich, wysoko czy nisko na drabinie społecznej pomieszczonych, ale na nieszczęście ma on krewnych gdzieś na Węgrzech, jedzie do nich aby poznać, zostaje też wkrótce przez nich odwiedzonym, więc dla honoru społeczeństwa swego, którego czyni się reprezentantem, dla uczczenia miłych mu panów braci urządza nie tylko przyjęcia paradne, ale dom cały, cały układ życia przetworzonym zostaje na stopę zamożniejszego niżeli był człowieka. W skutek tego uczciwy w głębi swojej, pracować umiejący młodzieniec wchodzi na złe tory życia nad stan nie dla używania nawet, ale z jakiejś nieopatrzności połączonej z tą nieszczęśliwą i miękkością naszą, dającą się łatwo pociągnąć | w stronę, którą idą inni. Stare przysłowie „Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie“, występuje w smutnem swem zastosowaniu, bo choć się już wiele w tym kierunku zmieniło, wiele jeszcze z dawnej nieopatrzności naszej zostało, i to podnosi wartość powieści—to daje jej znaczenie wyższe, że wykazuje ona braki nietylko jednostki, ale i społeczeństwa, które tym sposobem oddziaływa nieszczęśliwie na natury słabsze, nie umiejące wejrzeć w głąb rzeczy i rządzić życiem swojem samodzielnie, rozumieć jego zadania i obowiązki.
Powieść „Na kresach“ przyniosła autorowi szerokie uznanie. Chmielowski, który w sądach nie jest nigdy zbyt pochopnym do pochwał, bo żąda od pisarzy, aby w utwory swoje, malujące życie, wprowadzali życia tego pierwiastki wyższe, dał taką utworu tego ocenę „że jest ze wszech miar godną uznania“, bo ma wielkie znaczenie praktyczne przez „wypowiedziane piękne myśli o obowiązkach społecznych, o przeciwdziałaniu wpływom zgubnym, o niemocy naszej“. Wydań jej było trzy, więc niewątpliwie oddziaływać musiała na ogół, skoro tak poczytną się stała i widzimy tu czem może być powieść, gdy autor potrafi wcielić w utwór swój ideę szlachetną. Twórczości Zacharyasiewicza jest to wielką zaletą, że umie patrzeć głęboko w społeczeństwo swoje i niemal zawsze nietylko pewne osobniki, nie tylko pojedynczego człowieka maluje, bo wszystkich bohaterów swoich zestawia zawsze z ideę wyższą.
Powieść „W przededniu“ należy do tego rzędu. Bohaterem jest tu gorącego serca człowiek, zdaje się że umie kochać to, co ukochania jest godnem, przecież kocha on powierzchownie. Wyobraźnia tak w nim gra, że nie zdoła już poważnie w głąb rzeczy wejrzeć, rozpatrzeć się w jej koniecznościach realnych i oskarżyć go niemal można, że bawiąc się błyskotkami tej wyobraźni swojej, stwarza sobie ulotnych wrażeń fantasmagorye. Życie jest przecież rzeczą poważną i do obywatelskich zasług Zacharyasiewicza zaliczyć to można, że postać taką, jakich niemało spotykało się u nas, postawił przed myślą czytelników. Kto czekając na rzeczy: wielkie, nie chce brać do umysłu małych, przecież w związku z ideą szlachetną przez konieczność życia stojących, ten się nagle może spostrzedz ubogim w środki działania i nie tylko sam zubożałym biedakiem zostanie, ale nic do skarbony ogółu nie dołoży. Praktyczność pewna potrzebną jest nie tylko jednostkom pojedynczym w ich własnem życiu; człowiek praktyczny wie, że wyższe ideały muszą mieć oparcie pewne na gruncie istnienia realnym, po którym stąpać musimy z konieczności natury naszej.
W szeregu typów kobiety naszej, stworzonych przez Zacharyasiewicza; ważne miejsce w powieści „Dzieje ideału,“ przedstawia postać Jowity, córki zubożałej rodziny szlacheckiej, której serce uderzyło gorąco do zacnego, pięknego młodzieńca i oto otwiera się perspektywa szczęścia dla dwojga ludzi, szczęścia tego godnych, ale od czegóż jest świat, a raczej ten światek maleńki, wytworzony na podstawie drobnych pragnień, drobnych interesów- jednostki każdej? On jest malarzem, pendzel jego stwarza dzieła sztuki szlachetne, a że dusze ich zrozumiały się, więc zdawać by się mogło, że szczęście już jest bliskiem i dość tylko, aby wyciągnąć ręce, a ujętem zostanie. Ale między ustami, a pucharem stanie nieraz przeszkoda marna na pozór, która jednak nie pozwoli, aby pragnienie nasze nasyconem zostało, bo od czegóż by istniały na świecie przesądy, od czegóż by byli ludzie maluczcy? , Smutna historya zmarnowanego szczęścia, powtarzająca się bezustannie, spełnia się i tutaj, życie powszednie zastąpiło mu drogę, ideał ustąpił na - bok i istnienie dwojga ludzi zostało spaczone. Los rzucił pod nogi Jowity przeszkodę, której przekroczyć nie umiała, bo brakowało jej " tej szlachetnej odwagi, która ciska rękawicę świata i jego wymaganiom, aby żyć istnieniem pełnem i szczęśliwem. Kochankowie rozdzielają się i ostatnim momentem ich szczęścia — ich pożegniania ze sobą, była chwila w której Jowita stanęła ukochanemu jako model do obrazu „Bzymianka przed Neronem“.
Neronem był tu świat, przecież oboje uczuli, że mimo wszystko, co było między niemi oddzielającą ich od siebie zaporą, złączonemi zostaną na zawsze, bo rzucony w ich dusze"promień ideału nie zagaśnie nigdy, tak jak nigdy nie przestaną czuć tego, co podnosiło im serca w piersiach. „Dzieje ideału,“ wykazują, że nie przepada on nigdy dla człowieka, który raz wyciągnął do niego ręce z miłością i wiarą, autor stawia to jako tezę pięknej powieści swojej—tezę prawdziwą, bo ideał ma w piersi ludzkiej trwanie swe wiekuiste.
Zatracić w sobie ideał, to zatracić pogląd na życie z jego stron wyższych, więc osunąć się w dół istnienia i żyć tylko życiem materyalnem, lub nosić w piersi nieustanną za nim tęsknotę — czuć się upadłym i poniżonym, więc szacunek dla samego siebie utracić. Stan to jest okrutny, w skutek którego człowiek jeżeli nie stanie się czynnikiem pożytecznym, musi być nieszczęśliwym—nieszczęśliwym ciężko, bo do czegóż ma on wyciągnąć ramiona z miłością tą i nadzieją, która wznosząc go wyżej niżeli sięgają codziennych jego zabiegów sprawy, pozwala sercu jego uderzyć w piersi goręcej, a myśli wzbić się po nad drobne te troski i kłopoty, opadające jak rój os ludzi tych biednych, którzy im się pokornie poddali. Powieść „Moje szczęście,“ przedstawia właśnie położenie takie. Kto wszystko przeważa na szali większego lub mniejszego mienia, podnoszącego nas po nad owe troski, lub zadowolenia, o jakich pieniądz wyrokuje, już nawet nie przez to, o co się kłopotać musi dla siebie samego, nieszczęśliwym się staje. Sądy jego o ludziach czynią się wtedy mylne, bo widzi on w nich głównie szanujących przedewszystkiem dostatek—takich, którzy szczęście swe i godność na dostatku tym opierają. Młodzieniec ze szlachetnem uczuciem w sercu, więc zdolny czuć miłość prawdziwą, pokochał gorąco młodą, piękną, dobrą sercem i nad materyalnego dostatku szczęście podniesioną dziewicę, ale jest ona na nieszczęście córką lekkomyślnego człowieka, który tak grzeszył rozrzucaniem posiadanago grosza, jak inni eheiwem jego zbieraniem.
Aneta, bo tak jest tu ona przezwaną z francuzka w miejsce naszej Andzi, lub staropolskiej Anusi, sprzyja mu w głębi serca, ale że on, Jerzy, lęka się wpływów, otaczających ją od dzieciństwa: lęka się 1 nawyknień zbytkowych, których brak mógł by jej j się stać i brakiem szczęścia, więc milczy. Ale miłość prawdziwa nie łatwo da się zwyciężyć, przytem Aneta świadczy całym układem swoim, że próżną, ani marnotrawną nie jest—że się podniosła nad chęć błyszczenia, nad dumę rodową, więc Jerzy zbliża się do niej, ukazuje jej drogę obowiązku, ukazuje znaczenie i godność pracy, co ona odczuwa głęboko i ta harmonia pojęć, poglądów na życie zbliża ich jeszcze więcej do siebie i już miała wybić godzina, w której wyznali by sobie uczucia wzajemne, gdy naraz spotykają szczęście pociągające za sobą nieszczęście. Jakiś bogaty krewny, stryj czy wuj, umiera, sukcesya podnosi skalę majątku zubożałego panka i znowu wszystko w domu jego wraca do dawnej stopy wystawności pańskiej.
Na dobitkę złego jakaś kochająca ciocia pragnie wydać Anetę za mąż dobrze, to jest bogato, więc Jerzy usuwa się dumnie na stronę, ona cierpi, ale też zamyka się w sobie, bo widzi w tem jego postępowaniu ujmę dla godności swego ducha—widzi się niezrozumianą przez ukochanego człowieka i w rozżaleniu swojem przystaje na wyjazd do miasta, którego wirowi daje się unosić. Chce zapomnieć o Jerzym, którego nazywa niewdzięcznym i ocenić jej nie umiejącym, otaczają też mnóstwo młodzieży, a ona chcąc się zagłuszyć, omal że nie uczyniła kompromitującego ją kroku, co przecież staje jej się nauką, że weszła na złą drogę i tak wszystkie powieści tego pisarza, mają zasługę szlachetnej tendencyi, szlachetnych uczuć i myśli. „Wiktorya Regina,“ „Dzieje ideału,“ należą szczególniej do tych podnoszących ducha w piersi czytelnika, wskazujących mu, że ideał to promień światła, który z nieba na ziemię zstępuje i rozświeca blaskiem swoim te mroki, które nieraz w ciężkich chwilach prób i przełomów losu, nie dają nam widzieć dobrze, gdzie jest cel, do którego dążyć nam należy choćby pot gorący znoił nam czoło. „Moje szczęście“ głęboko też pomyślana i bardzo szlachetnie przeprowadzona powieść od początku do końca, przestrzega jak szczęście to utracić można, jeżeli nie oprzemy go na stałej podstawie nie powierzchownych uczuć serca. „Polska miłość,“ przedstawia choć pod innym tytułem również dzieje ideału, którego Zacharyasiewicz nigdy w utworach swoich nie pomija i to jest wielką pisarza tego zasługą. że wsiewa w głąb każdej powieści swojej myśli te szlachetne, które każą patrzeć czytelnikom na życie z tego wyższego już punktu, który bez tendencyjnych już umoralnia go i każę zawsze sercu uderzyć wtedy goręcej, gdy serce, to żywiej bić powinno.
Styl Zacharyasiewicza jest szlachetny, obok prostoty wzniosły, wszędzie tam gdzie rozgrywają się sceny wzruszenia tych uczuć przez które. serce ludzkie staje się motorem życia wyższym, umie rzucić promień światła goręcej, i tak stwarzając na gruncie praktycznego życia szlachetnych ideałów postacie, pisarz ten tworzy galeryą typów naszych własnych i to nie tylko poczytnem go czyni, ale daje pracom jego literackiem tę zasługę, że jak w zwierciadle, odtwarza on pewne momenta naszej epoki: jest jakoby historykiem wewnętrznego naszego życia. Więc kobieta, której wpływ wielki zrozumiał, występuje poniekąd na plan pierwszy.
W 1866 r. napisana powieść „Po ślubie,“ przedstawia kobietę, na którą oddziaływają silnie idee owej chwili czasu; pragnienie szlachetnego postępu, zespolenie się klas w imię wysokich ideałów życia społecznego przenika ją i pragnie przykładem własnym oddziaływać na społeczeństwo — pragnie nie słowami ale czynem dowodzić tego, co głosi jako obowiązek i rozmarzona oddaje serce młodzieńcowi zupełnie prostemu. Jest to syn miejscowego organisty; ojciec grać go nauczył, a że miał pewne zamiłowanie muzyki, więc z kolei uczy śpiewać chłopaków wiejskich i ona widzi w tem szlachetne ukochanie sztuki, przyciąga młodzieńca do siebie, rozmarza go pięknie brzmiącymi słowami, których skutkiem życie jego zostaje zwichniętem, bo przez podsyconą miłość własną głowa mu się zawraca. Jedzie do miasta, gdzie staje się z niego nietylko lichy artysta, ale i człowiek lichy a zarazem nieszczęśliwy, bo wykolejony.
Powieść ta z podkładem psychologicznym stawia przed czytelnikiem znaczenie kobiety w jej oddziaływaniu społecznem. Może ona czynić tu wiele, trzeba przecież aby nie dawała się pociągać mrzonkom rozmarzonej wyobraźni i jako wzór tego tworzy Zacharyasiewicz następnie „Wiktoryę Reginę,“ postać prawdziwie królewską w dostojności swej moralnej i dlatego serce jej niełatwo jest zdolnem pokochać. Uderzyło ono przecież raz, ale biedna nie otrzymała wzajemności i poddaje się losowi swojemu a że życie ma swoje wymagania realne daje się nakłonić do oddania ręki konkurentowi, który przedstawia tak zwaną dobrą partią. Usiłując oddziaływać na niego przywiązuje się doń zwolna i byłaby zapewne szczęśliwą w przyszłości, gdyby nie doszła jej wieść, że inna kobieta ma już prawo do jego serca—inna, kochana niegdyś i opuszczona. Serce Wiktoryi Reginy ściska się na myśl nieszczęścia takiego i szlachetna nie chce być przyczyną cierpień kobiety drugiej, lecz nie ogranicza się na tem tylko. Wie, że wywiera im młodzieńcu wpływ wielki i chce go użyć aby podnieść w nim serce do wyższego pojęcia obowiązku, a czy sama cierpieć będzie, nie pyta o to. Autor w powieści „Polska miłość“ postawił przed czytelnikiem taki wzniośle piękny obraz dziewicy naszej, że należy mu się za to wdzięczność ogółu, bo stawiać przed wyobraźnią postacie szlachetne, to uszlachetniając ją wytwarzać i porywy ducha unoszące w stronę życia wyższą.
Taki powieściopisarz ma też w stosunku do społeczeństwa swego zasługi już obywatelskie, bo działając na wyobraźnię czytelnika przez czyste zawsze i dostojne postacie stworzonych przez siebie typów ludzkości, nakazując sercom bić podniosłych tylko uczuć siłą, więc uczy żyć dobrze i ziarno cnót wzniosłych w grunt swój rodzinny zasiewa.
M. Unicka
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Obraz Krzywczy w 1971 r.
- Szczegóły
W kwietniu 1971 r. przyjechała do Krzywczy redaktorka Życia Przemyskiego Życie A. Bogusławska. Poniżej prezentujemy jej artykuł po. Wiosna przyszła jak gdzie indziej z przemyskiego tygodnika. Jaki był obraz tej wiosennej naszej Krzywczy? Za nadesłanie artykułu dziękuję Mieczysławowi Kopko. Zdjęcia z mojego archiwum.
Piotr Haszczyn [czerwiec 2023]
WIOSNA PRZYSZŁA JAK GDZIE INDZIEJ
Krzywczę [na zdjęciu widok na południową pierzeje rynku 1971], odwiedziłam w ostatnim dniu marca, było stosunkowo chłodno, nad pobliskimi wzgórzami nisko wisiały chmury. Spotkany na przystanku PKS starszy mężczyzna z niepokojem spoglądał w tym kierunku.
- Śnieg będzie padał, czy co... W Jugosławii 1-metrowe zaspy. Czytała pani?
Nie myślał chyba jednak poważnie o nawrocie zimy, bo zżyma się na szpetnie zaśmiecony plac, wskazując na stojący obok kosz na śmieci. Przed miesiącem pod zwałami śniegu nic nie było widać. Teraz brzydota ulicy doprowadziła do szewskiej pasji co wrażliwego mieszkańca. A mimo to, pomna na brzydotę przedmieść, odniosłam Krzywczę naprawdę sympatyczne wrażenie.
Na ogół było czysto i schludnie, jak na turystyczny szlak przystało. Wyrównywano wyrwy w chodniku, podsypując piaskiem nowe płytki, a w parku okalającym ośrodek zdrowia grabiono zeszłoroczną trawę. W gnieździe na przydrożnym drzewie rozgościły się bociany. Wiosna przyszła do Krzywczy. jak gdzie indziej. W przycupniętym do ziemi niepozornym domu będącym siedzibą gromadzkiej rady nie zastałam ani przewodniczącego ani sekretarza. Nie zdążyłam jeszcze na dobre się martwić, gdy panie z biura pośpieszyły z pomocą.
- Zaraz wróci kierownik naszego USC, będzie z kim porozmawiać...
Gromada Krzywcza ma w swoim posiadaniu ni mniej, ni więcej tylko siedem wsi. Osobliwa jest ze względu na warunki geograficzne i historyczne, słabo zaludniona i borykająca się z problemem gospodarstw podupadłych. Nie wliczono jej do tzw. terenów bieszczadzkich i wydaje się. ten czynnik, plus nieuregulowane w licznych przypadkach stosunki własnościowe - zaważyły w głównej mierze na dzisiejszym kształcie tej części powiatu. Budownictwo leży tu w powijakach, kultura rolna na niskim poziomie. gospodarstwa są nierentowne. W biurze gromadzkim kuły w oczy obwieszczenia o licytacji. Jak w tej sytuacji mówić o prężności, snuć porównania do innych?
W zacisznym USC rozprawiamy z kierownikiem o niżu demograficznym, który i tu zawitał.
- Kiedyś rejestrowałem od 180 do 200 noworodków powiada Jan Lewiarz – obecnie nie wiele więcej jak 100.
Przedstawiciel wojewódzkiej placówki GUS nie miałby dziś powodów do załamywania rąk nad uświadomieniem ludności wiejskiej. Przed kilkoma laty liczba urodzeń przewyższała liczbę zgonów, teraz proporcje się zmieniły. Starzejemy się, w szkołach brakuje uczniów, trzeba je reorganizować, łączyć.
Obok starego budynku wyrasta, okazały biurowiec. Roboty prowadzone przez miejscowy zakład usług remontowo-budowlanych mają być zakończone w bieżącym roku. Własna firma to duże ułatwienie w prowadzeniu inwestycji, sęk w tym, że buduje z powierzonych materiałów, a z tymi wiadomo jak jest. Zakład zatrudnia ludzi różnych specjalnościach: od murarzy aż po mistrzów pędzla. Wykonuje prace zlecone przez instytucje. Również poza granicami gromady. Działalnością kieruje technik budowlany Józef Kruk – informuje pan Lewiarz.
Uliczką pod górkę wspinam się ku odświeżonemu budynkowi ośrodka zdrowia. Towarzyszy mi zbolały człowiek który zdąża do dentysty. Dowiaduję się, że wprawdzie stąd pochodzi, ale mieszka i pracuje w Przemyślu, a więc przyjechał specjalnie. Wyrażam zdziwienie. bo czyż jest sens urządzać aż taką pielgrzymkę? Potem okazuje się, że ów przypadek nie był odosobniony. Lekarz dentysta Eugeniusz Strzałkowski miewa więcej takich oddanych pacjentów.
Przeszkadzam trochę Mieczysławowi Surowieckiemu [na zdjęciu obok] (st. felczer w tut. ośrodku dop. A. B). Oderwałam go od pilnego zajęcia, właśnie wraz z siostrą Bożeną Pawłowską zabierali się do pisania sprawozdania kwartalnego. Wyrozumiały jest jednak dla mojego natręctwa i oto notuję, że akcją szczepień ochronnych przeprowadzono sprawnie grubo przed wyznaczanym terminem. Podobnie jest z badaniami uczniów kończących klasę ósmą. Jeszcze tylko pozostali ci, którzy we wrześniu rozpoczynają dopiero naukę. Nie do każdej z dziesięciu wsi, podległych ośrodkowi dojedzie się pekaesem, - często trzeba korzystać z furmanki. Raz w tygodniu, w czwartek otrzymują do dyspozycji karetkę z Dubiecka. Wyrusza wtedy cały biały personel w teren gdzie czekają nie tylko badania lecz trzeba wygłosić pogadankę i udzielić porady. Warunki pracy nie stwarzają powodów d o narzekań, poprawiają się wyraźnie. I to nie tylko konkretnie na miejscu w siedzibie placówki wyposażonej po niedawno ukończonym remoncie w bieżącą wodę, centralne ogrzewania lecz także w środowisku.
Ostatnią wizytę podczas tego wiosennego zwiadu, składam p. Marii Kuźbidzie [na zdjęciu obok], prowadzącej klub “Ruchu". Trafiłam na ostatnie – przed południową przerwę – minuty urzędowania to też pośpiesznie wertuję kartki w kronice działalności. Ostatni zapis z początku marca kończy się na temacie: "Rok Kopernikowski”. Pani Maria tłumaczy, że nie zdołała jeszcze przepisać na czysto.
Spotkanie dla młodzieży szkolnej było bardzo interesujące. Wykładowca z Przemyśla (niestety nie pamięta jego nazwiska, wiem tylko, że nauczyciel), ciekawie opowiadał o Koperniku, a na tablicy, którą specjalnie przyniesiono ze szkoły robił nawet jakiejś rysunki.
Pracuje tu od czerwca ub. to długo i krótko zarazem, bo jak sama stwierdza nie wiele jeszcze zrobiła. Obecnie nosi sie z zamiarem utworzenia amatorskiego zespołu teatralnego I wystawienia jakiejś pogodnej, lekkiej sztuki. Liczy na pomoc ze strony KGW i młodzieży. Może na początek weźmiemy “Moralność pani Dulskiej”. Zapolska powinna się podobać.
Kupuję jeszcze “Kobietę i życie " (notabene kiosk znakomicie zaopatrzony, można pozazdrościć) i zmierzam do wyjścia.
W piecyku przy drzwiach buzuje ogień. Pani Maria postanowiła trochę napalić, mimo że wiedziała, że tego wieczoru i tak będzie gorąco. Kibice "Górnika" przyjdą oglądać transmisję z meczu.
Życie Przemyskie 14.04.1971 A. Bogusławska
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Rabin Abraham Galler
- Szczegóły
GALLER ABRAHAM (1794—1898). Przez całe swe życie był rabinem w miejscowości Krzywcza nad Sanem (koło Przemyśla). Posiadał dużą wiedzę judaistyczną i był wybitnym talmudystą. Szczególną opieką otaczał młodzież, starając się wychować ją w duchu religijnym i wszczepić w nią głęboki pietyzm dla prastarej kultury hebrajskiej. Dokładał też wielkich starań, by młodzież przyswoiła sobie wiedzę talmudyczną i głęboką miłość do prastarych skarbów literatury narodowej.
Abraham Galler miał dwóch synów, którzy kształcili się również na rabinów. Mosze Eleziera Gallera, ożenił się z córką cadyka dynowskiego Cwi Elimelecha, gdzie był rabinem na razie nie wiadomo oraz Dawida, który przez wiele lat był rabinem w Nieżankowicach.
Rabin Abraham Galler był zięciem rabina Dawida Schiffa z Krzywczy. Rabin Dawid Schiff był uczniem sławnego cadyka Horowitza z Lublina i kolegą słynnego rabina z Opatowa. Rabin Abraham Galler był jednym z niewielu uczniów słynnego rabina Hersza Meilecha Spiry z Dynowa. Uchodził za człowieka wielce bogobojnego i cieszył się dużą sympatią wśród szerokich rzesz chasydów dynowskich. Jako gorący zwolennik chasydyzmu nie chciał, ze względów zasadniczych, ogłaszać drukiem swych myśli. Rozporządził, by po jego śmierci spalić wszystkie pisma. Był rabinem w Krzywczy przez 76 lat. Przez kilka lat pełnił swój urząd razem z synem Dawidem, jak zaznaczono we wspomnieniach "nie robiąc sobie krzywdy". Rabin Abraham przybył do synagogi na modlitwy, owinął się w tałes i siedział długo zatopiony w modlitwie. Zgromadzeni czekali w wielkim napięciu na początku modlitwy Shabbos Kabbalas. Gdy było już wszystkim za długo ktoś usunął tałes z jego twarzy i ogłosił głośno na oczach zgromadzenia, że jego dusza wyszła. Dożył sędziwego wieku 104 lat i pochowany został w Krzywczy przez wierną gminę w specjalnym grobie honorowym, „Ohelu“ razem z teściem i szwagrem, który również był rabinem.
Na podstawie - Almanach i leksykon Żydostwa polskiego.
P.S. Za wskazanie źródła dziękuję Tadeuszowi Bartoszkowi.
Redakcja Piotr Haszczyn [maj 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Mistrz Frankowski
- Szczegóły
Jedna ze starszych, zasiedziałych od dawna w Krzywczy rodzin, to Frankowscy. W połowie XIX w. w Krzywczy mieszkało kilka rodzin o tym nazwisku prawdopodobnie spokrewnionych ze sobą. Wykaz katastralny wymienia: Franciszka, trzech Janów, Jakuba, Macieja, Michała, Mariannę.
Ktoś z wymienionych był ojcem Pawła Frankowskiego, który ożenił się z Paulina Wolańską córką Kazimierza i Julii z d. Rajtarowska urodzonej 15 lipca 1884 r.
Z tego małżeństwa narodziła się trójka dzieci: Jan 19 kwietnia 1907r. ożenił się Anielą z d. Wojtowicz c. Józefa i Stanisławy z d. Hurko, Helena ur. 18 kwietnia 1910 za Franciszkiem Bochniakiem - mieszkała najpierw w Drohobyczu, następnie w Stryju, a w czasie wojny przeprowadzili się do Krzywczy oraz Kazimierz urodzony 9 XI 1914 r.
Paweł Frankowski głowa rodziny najprawdopodobniej był rzemieślnikiem oraz prowadził gospodarstwo rolne. Dlatego stać go było, aby wysłać syna Kazimierza [Na zdjęciu drugi od lewej, zdjęcie wykonane zapewne w Austrii], na naukę zawodu do Austrii w pobliżu Salzburga na naukę rzemiosła stelmachowskiego, ale będąc za granicą nauczył się też wiele innych czynności stolarskich. Po powrocie do Krzywczy odbył służbę wojskową w jednej z przemyskich jednostek artyleryjskich i następnie zajął się rzemiosłem stelmachowskim i stolarskim. Gdzieś przed rokiem 1933 zmarł jego ojciec Paweł.
Będąc w Austrii, prawdopodobnie w warsztacie, gdzie uczył się fachu, budowano bobsleje. Po powrocie do Krzywczy zbudował bobslej. W zimie miejscowi chłopcy w kilka osób robili zrzutkę i za 2 zł wypożyczali ten wehikuł. Wyciągali na Kijów, a później zjeżdżali do samej Krzywczy. Najtrudniej miał pierwszy, który kierował pojazdem pozostali byli biernymi uczestnikami tej uciechy, w której prędkość była znaczna, a ryzyko duże. Dlatego nie wszyscy dojeżdżali do Krzywczy z suchymi spodniami.
W 1939 r. brał udział w kampanii wrześniowej, a później odbył podróż żołnierza tułacza przez Rumunię do Węgier, następnie do Splitu skąd wysłał do matki kartkę pocztową o takiej treści:
Split 15 III 1940
Kochani [Fot. Kazimierz pierwszy z lewej], co słychać kołowas czy jesteście zdrowi i jak wam się powodzi ja jestem zdrów, powodzenie dobre. Czy Kazik pisze co z Budapesztu bo pisał do mnie, że jest w Budapeszcie. Ja chwilowo jestem w Splicie w Jugosławii. Proszę podać adres Kopka bo słyszałem że obóz w Hiszmaros został zlikwidowany. Proszę podać żonie Tadyka ze Średniej, a Tadyk mi doręczy. Jest tu bardzo ciepło około 30 stopni ciepła kąpiemy się w morzu, może dostanę tu pracę. Kończę z okazji świąt zasyłam najserdeczniejsze pozdrowienia Wesołych Świąt (…)
Następnie udał się do Francji z myślą przebicia się do Anglii. Miał już bilet na statek do Wielkiej Brytanii, ale się na niego spóźnił. To go ocaliło ponieważ okręt zatopili Niemcy.
Okres wojny spędził we Francji najprawdopodobniej doskonaląc swój warsztat rzemieślniczy. Wrócił do Krzywczy w 1946, gdzie ożeniła się ze Stefanią Staruch z nią miał syna, który zmarł w wieku niemowlęcym. W Ulicy wybudował z żoną dom z czerwonej cegły, w którym mieszkał i prowadził zakład stolarski.
Mając za sobą doświadczenia stolarskie [Na zdjęciu obok Kazimierz Frankowski pierwszy z prawej, prawdopodobnie Francja], z Austrii i Francji zajmował się w Krzywczy stolarstwem, a potrafił zrobić z drewna prawie wszystko. Miski, wałki, stolnice, koła do wozu, trumny, meble, stolarkę okienną, schody, podłogi, parapety i kto co sobie życzył. Ponieważ był kolegą mojego ojca w moim domu do dnia dzisiejsze są okna, parapety, drzwi, podłogi, schody wykonane przez niego.
Pamiętam go bardzo dobrze, chociaż niewiele z nim rozmawiałem. Miał specyficzne usposobienie, bardzo lubił żartować chociaż wylewny nie był. Przed wojną, wieczorami lubił straszyć młode panienki do czasu aż ktoś go nie przestraszył.
Zmarł 10 VI 2000 r., równo rok później zmarła jego żona Stefania. Dom z czerwonej cegły stał przez kilkanaście lat pusty, później został sprzedany, a dziś ma innych mieszkańców, którzy zapewne nie znają jego historii.
Kazimierz Frankowski to ostatni Krzywiecki stolarz, który z drewna potrafił robić cuda. Niech tych kilkanaście strof uchroni od zapomnienia Jego i starą krzywiecka rodzinę Frankowskich.
Piotr Haszczyn [maj 2023]
P.S.
Dwa heble stolarskie, które używał Mistrz Frankowski można zobaczyć w Krzywczy w Etno-Izbie. Strugi podarowała Dorota Gajdzik-Plutecka, której dziękuje za inspirację do napisania tego artykułu.
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Chrzestny Bartusówny
- Szczegóły
Maria Bartusówna [Na zdjęciu obok], urodziła się 10 stycznia 1854 roku we Lwowie. Jej ojciec, Stanisław Bartus, był malarzem. Matka, Henryka ze Szczepańskich, pochodziła z rodziny aktywnie uczestniczącej w ruchu literackim dlatego zapewne znała Jana Zachariasiewicza, który został ojcem chrzestnym Marii. Nie był to chyba wyjątek Zachariasiewicz był proszony w kumy także przez innych. Karol Estreicher w jednym z listów pisze: Donoszę Ci, że w piątek urodził mi się syn. Na imię mu Stanisław Ambroży. Zawiadomiłem o tym Zachara, przyszłego zapewne ojca chrzestnego, a ten nadesłał odę taką (…). Ostatecznie nie ma pewności, czy Zachariasiewicz był chrzestnym syna Estreichera. W tych czasach na chrzestnych dziecka były proszone osoby spoza rodziny o odpowiednim statusie. Potem były traktowane jako członek rodziny.
Maria od najmłodszych lat interesowała się literaturą i układała wiersze, po śmierci ojca zdobywała wiedzę drogą samouctwa. Mimo trudnej sytuacji materialnej udało się jej wydać w prasie kilkanaście wierszy, a nawet tomik poezji. Krótko pracowała w kilku gazetach. Po ukończeniu kursy froeblowskiego i po złożeniu egzaminu, podjęła pracę w szkołach i ochronkach.
Jako młodą nauczycielkę los ją rzucił niedaleko od Krzywczy na posadę nauczycielki do szkoły w Nienadowej. Napisała tu wiersz będący parodią znanego utworu niemieckiego wieszcza Goethego:
Znaszli ten kraj,
Gdzie wstęgą San się wije?
Gdzie lasów cień
Półdzikie ludy kryje?
Gdzie buja wiatr
A bieda z nędzą w parze
Pasterską pieśń
Przygrywa na fujarze,
Gdzie stanął czas,
Nie mówiąc ani słowa!
Znaszli ten kraj?
Ach, to jest Nienadowa!! (…)
W tym samym czasie w Krzywczy przebywał Zachariasiewicz przynajmniej czasowo, ale chyba się nie spotkali. Zanim jednak opuściła Nienadowę, zawarła znajomość z hrabiną Aleksandrą Konarską z Dubiecka. Konarska była osobą światłą, oczytaną, sama pisała, a nawet publikowała wiersze. W Dubiecku spędziła Bartusówna wakacje w 1881 roku. Tutaj napisała kilka znaczących dla jej twórczości liryków.
Dość szybko podupadła na zdrowiu, zachorowała na gruźlicę płuc i gardła. Choroba oraz brak stałego dochodu powodowała, że pisarka żyła w ubóstwie. Niestety w chwili gdy chrzestna potrzebowała pomocy Zachariasiewicz nie wspomógł jej, nie wiadomo czy nie pamiętał czy nie wiedział, bo pieniędzy mu nie brakowało.
W 1884 roku ukazał się poemat Bartusówny „Czarodziejska fujarka”. Napisała również dramat „Wanda”; jego fragment opublikowany w „Tygodniku Ilustrowanym” dobrze ocenił go Józef Ignacy Kraszewski, apelując o pomoc dla autorki. Dzięki tym zabiegom przyznano poetce stypendium na kurację do Szczawnego – Kulasznego, ale było już za późno. Maria Bartusówna zmarła we Lwowie 2 października 1885 roku.
Piotr Haszczyn [maj 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Honorowy obywatel Radymna
- Szczegóły
W 1896 r. odbyła się w Krzywczy niecodzienna uroczystość. Jak donosi Kurier warszawski:
„D. 9-go b.m. do Zachariasiewicza, goszczącego u swoich krewnych w Krzywczy nad Sanem, przybyła deputacja rady miejskiej z Radymna, dla wręczenia mu, ku uczczeniu jego jubileuszu literackiego, dyplomu na obywatelstwo honorowe pomienionego miasta. Dyplom stanowi duża księga, w czerwony aksamit oprawiana, o narożnikach złotych, emajlowanych, z monogramem jubilata na tarczy złotej, umieszczonej na środku okładki. Pismo wewnątrz - arcydzieło sztuki kaligraficznej - brzmi w te słowa:
Czcigodny Panie!
Deputacja m. Radymna, pragnie uczcić znamienite zasługi Twoje około dobra powszechnego, oddać hołd świetnemu pisarzowi, który utworami swemi nie tylko kształci umysły swoich ziomków, ale podnosi serca, napełnia je umiłowaniem wszystkiego, co dobre wzniosłe i szlachetne: postanowiła jednomyślną uchwałą d. 13-go czerwca r.b. [1895] obdarzyć Cię tem, co ma najlepszego i zamianowała Cię obywatelem honorowym rodzinnego miasta Twojego. W myśl tej uchwały, ku czci Twojej, a ku zaszczytowi m. Radymna, wystawia niniejszy akt, opatrzony podpisami jej zastępców.
Burmistrz - Zastępca – Rada”
Piękna uroczystość, która zapewne odnosiła się do Jubileuszu 50 lecia pracy Jana Zachariasiewicza. Tak sobie pomyślałem, że ta uroczystość urządzona przez Radymian w dworze w Krzywczy była istotna dla pamięci pisarza na następne lata w ich mieście. A i bieżący rok Rada Miejska Radymna uchwałą ogłosiła Rokiem Jana Zachariasiewicza, zapewne nie będąc świadoma, że 128 lat temu ich poprzednicy także uczcili pisarza, poetę, publicystę innym zaszczytem.
Czy Rada Miejska Krzywczy pokusiła się o podobny gest? Chyba nie skoro tej pamięci o pisarzu, który spoczywa na miejscowym cmentarzu, nie ma i dziś. Mam nadzieję, że moje starania związane z Rokiem Jana Zachariasiewicza może to zmienić.
Piotr Haszczyn [Kwiecień 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Herb Babic
- Szczegóły
W roku 1389 r. król Władysław Jagiełło nadał Piotrowi Kmicie na własność osady w ziemi sanockiej Dubiecko, Stupnicę i Ruszelczyce. Prawdopodobnie na terytorium Stupnicy, starej miejscowości po oby stronach Sanu, były mniejsze osady, które nie były lokowane. Ale Babice wtedy nie istniały. Kmita zapewne za jednym zamachem lokował dwa miasteczka Dubiecko i Babice. Jak pisze Antoni Schneider „(…) Około roku 1407 [Dubiecko były lokowane w 1407 r.], uzyskały Babice godność miasteczka z nadaniem mu łanu na wójtostwo. Pierwszym wójtem według dawnych ksiąg ławniczych miał być Sobek Lach, który już w roku 1416 bronił miasteczko przeciw Tatarom (…)”.
Każde miasteczko, miało swój herb, który widniał na pieczęciach miejskich. W czasach dawnych pieczęć odciskano na wosku, w latach późniejszych odciskano po zmaczaniu atramentem, a następnie tuszem.
Babice musiały mieć silny samorząd miejski skoro posiadały ratusz, a w nim księgi miejskie. Ten sam Schneider pisze, że „(…) archiwum miejskie spaliło się 2 listopada roku 1848 w czasie pożaru ratusza tutejszego, gdzie spłonęło wiele aktów i dokumentów dotyczących się dawnej historii dworu i miasteczka (…)”. W źródłach wzmiankowane są również pożary ratusza w XVII w. Ale widocznie ratusz był odbudowany, albo zniszczenia nie były całkowite.
Jaki był herb Babic? A. Schnaider pisze „(…) Pieczęć gminna mała, okrągła, wielkości dwudziestozłotówki, przedstawia pośrodku jakowyś herb (podobno Pinińskich), o otoku zaś, z prawej strony z góry napis: PIECZĘĆ MIASTECZKA BABIC (…)”. I tu sprawa się komplikuje. W tych czasach [Połowa XIX w.] istniały różne pieczęcie m.in. Dominikalne – właściciela posiadłości ziemskiej, na której przeważnie był herb właściciela, ale napis Dominium np. Babice. Ale jeżeli Schnaider pisze, że pieczęć miejska była z herbem Pinińskich to oznacza, że dawna pieczęć nie istniała. Ale nie wiemy to na pewno. Zachowane dokumenty tzw. Księgi Józefińskie czy franciszkańskie, są opatrzone tylko podpisami. Także późniejsze dokumenty z połowy XIX w. spisy gruntów, działek, domów też nie posiadają pieczęci – nawet tej dominialnej, która czasami była umieszczana w innych miejscowościach w tego typu dokumentach.
Z pewnością istnieją gdzieś w archiwach dokumenty, które posiadają pieczęć Babic, na podstawie, której można by było dokładniej odtworzyć herb miejscowości. Trzeba też dodać, że Babice posiadały prawa miejskie według jednych źródeł do 1918 r. według innych utraciły prawa miejskie w związku z reformą w latach1933/34.
Na zachowanych XX wiecznych pieczęciach [Zdjęcie obok], Babic można stwierdzić, że herbem miejscowości mógł być złoty róg sygnalizacyjny i prawdopodobnie czerwona róża, możliwe, że na niebieskiej tarczy.
W czasach współczesnych herby miasteczek, czy innych jednostek samorządowych, jest uregulowany przepisami państwowymi, które nadzoruje komisja heraldyczna.
Niestety nikt tą tematyką nigdy się nie zajmował, być może przyszłość dla herbu Babic będzie bardziej łaskawa.
Piotr Haszczyn [kwiecień 2023]
Zapraszamy na blog - http://krzywcza.blogspot.com/
Audioteka Poezji Zachara
- Szczegóły
Miło mi przedstawić efekty projektu przygotowywanego przez kilka miesięcy pt. Audioteka poezji Zachara. Dzięki pomocy krzywieckiej poetki Antoniny Wajdy mieszkającej w Niemczech oraz kilku życzliwych osób: Mariusza Głąba, Wojciecha Kubiśa, Jolanty Wandy Kwiatkowskiej powstała audioteka kilkunastu wierszy z twórczości Jana Zachariasiewicza. Wymienionym osobom bardzo dziękuję za bezinteresowną pomoc. Mamy nadzieję, że ta forma prezentacji i popularyzacji poezji Zachara przypadnie Państwu do gustu, a sam projekt przywróci w przestrzeni publicznej twórczość Zachariasiewicza.
Piotr Haszczyn [marzec 2023]
(...) Co Bóg rozświecił
Nikt zgasić nie zdoła.
Sonetem Nadzieja kończymy prezentację projektu Audioteka Zachara. Serdeczne podziękowanie dla Antoniny Wajdy, Wojciecha Kubiśa, Jolanty Wandy Kwiatkowskiej oraz Mariusza Głąba recytatora wszystkich wierszy za wkład pracy w to przedsięwzięcie.
https://www.youtube.com/watch?v=XPmMTXsSx4Q
Wiersz "Do Samuela Kossowskiego" w ramach projektu: Audioteka Poezji Zachara. Recytuje Mariusz Głąb, muzyka: Wojciech Kubiś "13.12". Samuel Kossowski uznany wiolonczelista, kompozytor i śpiewak [1805-1861]. Ten wiersz to hołd Zachariasiewicza dla tego artysty.
https://www.youtube.com/watch?v=jnwPjSMXWcM
Zachęcam do wysłuchania wiersza "Do Kornela Ujejskiego" w ramach projektu: Audioteka Poezji Zachara. Recytuje Mariusz Głąb. Wiersz poświęcony Kornelowi Ujejskiemu równolatkowi i koledze Zachariasiewicza, poecie i publicyście - nazywanym "Ostatnim polskim romantykiem".
"Nowego lądu widzę
zielone kobierce"
Zachęcam do wysłuchania wiersza "Do myśli" w ramach projektu: Audioteka Poezji Zachara. Recytuje Mariusz Głąb. muzyka Jolanta Wanda Kwiatkowska.
https://www.youtube.com/watch?v=c2tKmWAri_U
Prezentujemy wiersz Machabeusze w ramach projektu: Audioteka Poezji Zachara. Recytuje Mariusz Głąb, muzyka Jolanta Wanda Kwiatkowska. Wiersz z roku 1849, w którym poeta opisał ówczesną rzeczywistość: zbrodnie ciemiężców, chmury pożarów, otwarte bramy więzień, perspektywy cierpienia. Wiersz nawoływał do walki z zaborcą oraz do wytrwania w walce o wolność. Po publikacji wiersza Zachariasiewicz został aresztowany i skazany na dwa lata więzienia w twierdzy Theresienstad. Kliknij w poniższy link
https://www.youtube.com/watch?v=l7buOr0EH9c
Oto pierwszy z wierszy pt. Złudzenie. Wiersz miłosny. Recytuje Mariusz Głąb, muzyka Wojciech Kuniś "13.12". Kliknij w poniższy link