Skarbnicą wiadomości o życiu dworskim i o najważniejszych wydarzeniach historycznych opatrzonych komentarzem zawiera Pamiętnik Janiny Romanowskiej z d. Makowieckiej herbu Sas. Kupno majątku ruszeleckiego zbiegł się w czasie z wybuchem I wojny światowej. O tym, jak przebiegała Wielka Wojna na naszym terenie możemy się przekonać czytając poniższe fragmenty Pamiętnika:

 

Janina Romanowska z d. Makowiecka herbu Sas (Przemyśl 1961)

 

Początek wojny

Wiosna 1914 r. – już sianokosy, urodzaje zapowiadają się doskonale. A tu, jak grom z jasnego nieba 26 czerwca wiadomość o zamachu na Arcyksięcia Ferdynanda (następcę tronu) w Sarajewie – Serbii – należącej do monarchii austro – węgierskiej. Niepokój ogólny, a u nas specjalnie, bo mąż mój jest wojskowym – ochotnik jednoroczny – w randze kaprala tylko, no jak już pisałam z powodu choroby nie dosłużył się rangi oficera. 28 lipca Austria wypowiada wojnę Serbii – 30 lipca mobilizacja powszechna w Rosji. 31 lipca 1914 r. mobilizacja powszechna w Austrii. Ultimatum Niemiec do Rosji i Francji i następnego dnia mobilizacja Niemiec i Francji. 1 sierpnia Niemcy wypowiadają wojnę Rosji. Mobilizacja i przychodzi powołanie mego męża do czynnej służby. Szczęśliwie zwolniono go zaraz, z racji konieczności dopilnowania gospodarstwa i zbiorów rolniczych tak potrzebnych dla wyżywienia walczących armii.

Była wtedy u nas siostra Józia z Reną i brat Leon. Józię z Reną wyprawiliśmy do Hluk. Leoś jeszcze został z nami. Akcja wojenna jednak postępowała niekorzystnie dla Austrii, armia niemiecka zaczęła się cofać, Rosja zbliżała się do nas i zapanowała trochę paniczna ucieczka z terenów zajmowanych przez nią. Sąsiedzi z tamtej strony Przemyśla ściągali do Przemyśla jako twierdzy, ale wkrótce „Twierdza” zarządziła też ewakuację tych przybyszy, więc ciągnęli na zachód co mogliśmy obserwować na naszym gościńcu. Przestrzeżono mego męża, że jako były wojskowy niebezpiecznie byłoby mu się spotkać z wojskami nieprzyjaciela i radzono wyjechać. Zaczęliśmy się więc do tego przygotowywać, tak jak i nasi najbliżsi sąsiedzi: pp. Joczowie z Krzywczy, pp. Radomyscy z Babic, pp. Sroczyńscy z Korytnik i inni.

 

Ucieczka przed wojną

Spakowaliśmy rzeczy do kufrów, co było cenniejsze i potrzebnego. Fura i powóz były przygotowane do podróży. Gorzej było z końmi i furmanami, bo konie, co lepsze zabrano nam na tzw.: „Forszpany wojskowe” jako rekwizycja wojenna. To samo było z bydłem, które też musieliśmy dawać dla wojska za kwitami tylko, bez gotówki, płatnymi „po wojnie”. Ludzi w sile wieku, a więc fornale poszli też do wojska, pozostali tylko młodzi chłopcy do wyboru, którym nie groził pobór do wojska. Na wozie furmanił chłopak 17 letni Jasiek Wiśniowski, a w powozie siedziała na koźle mój mąż. Leoś też jechał z nami. Zostawiwszy wszystko na wolę Opatrzności ruszyliśmy w drogę.

Pierwszego dnia dojechaliśmy do Dynowa i tam zatrzymaliśmy się parę dni. Mieliśmy zamiar odczekać trochę, a może uda nam się wrócić do siebie, ale wieści z frontu były ciągle złe i front ten nieubłagalnie zbliżał się do nas. W Dynowie dołączył do nas mój teść z mocno wypakowanym wózkiem i swoimi ślicznymi bułankami. Jedliśmy po drodze, gdzie się dało. Ja często gotowałam na postojach na maszynce spirytusowej. Pogoda była śliczna, choć to już początek września.

Po drodze spotykaliśmy całe urzędy ewakuowane i zdążające do Czech i Austrii. Obraliśmy drogę przez Przełęcz Dukielską, gdyż droga ta była najlepsza, choć góry jedna za drugą i tzw. Krępak, ale potem zmieniliśmy trasę i powędrowaliśmy na Nozdrzec Skrzyńskich, Warę, Kombornię, gdyż drogą na Duklę szły transporty wojskowe i drogi były zawalone wojskiem i uchodźcami. W Komborni zatrzymaliśmy się na dłużej. Po tygodniu ruszyliśmy dalej w kierunki Dukli, a potem na Żmigród. Znów spotkaliśmy znajomych, którzy dążyli do Bardijowa na Słowaczyzinie (Bartwa –Furde po węgierski). O powrocie do domu nie było mowy, bo Przemyśl był już oblężony. Zaczęliśmy się więc gotować do dalszej drogi z myślą dotarcia do Hluk i ruszyliśmy na Preszów, Koszyce do Golnitz, gdzie zaprosił nas nasz sąsiad p. Rożen. Wieści z frontu wciąż niepomyślne. Wreszcie, po paru tygodniach pobytu tam, załadowaliśmy konie, wozy i rzeczy wraz z furmankami do wagonu ciężarowego i wysłaliśmy koleją do stacji Moraska Ostrawa. Sami wyruszyliśmy też koleją i szwagier nasz również. Reni oczekiwał nas już na stacji i wszystko załatwił z naszymi rzeczami i ludźmi zabrał nas na swój ekwipaż. Do Hluk dojechaliśmy nocą. Osobny domek ze stajnią była tam już przygotowany dla mego szwagra Wacława i teścia, a my oboje zamieszkaliśmy na odwiecznej wieży starego zamku, w którym mieszkali Linkowie. Był tam też i Leoś. Była tam już przygarnięta przez Linków rodzina, rzesza przyjaciół i znajomych z Okocimia – jak pp. Majerowie i inni.

 

Pobyt w Hluk

Hluk był posiadłością ks. Lichtenstaina. Główny zarząd był w Uharskim Hradiszczu, gdzie Reni codziennie dojeżdżał. Folwark był rozległy o pierwszorzędnych budynkach i doskonałym inwentarzu. Stary kościół leżał na wzgórzu, nad wioską, która w swej zabudowie raczej przypominała miasteczko, gdyż domy mieszkalne cztero izbowe i barwnie malowane leżały tuż obok siebie przy ulicy z chodnikiem przed domami. Stodoły i inne budynki gospodarcze leżały za domami i prowadziły do nich bramy. Ludność mówiła po Słowacku z czeska, ale prawie wszystko można było zrozumieć. Byli bardzo uprzejmi, czyści, mieszkania mieli urządzone z pewnym komfortem. Na, co dzień ubierali się na wpół po miejsku. Za to w niedzielę cały tłum zdążający do kościoła był wiejski, barwny, w strojach ludowych, narodowych. Strój ten był śliczny, ale i kosztowny; jedwab, koronki, hafty, koszule z białymi haftowanymi, bufiastymi i krochmalonymi rękawami, gorsetami aksamitnymi lub atłasowymi, haftowanymi ręcznie, spódnica gofrowana i rodzaj fartuszka: szerokie jedwabne wiązany szerokimi haftowanymi taśmami, których końce wisiały z przodu. To był letni strój, obowiązujący do Wielkanocy. Zimowe stroje były mniej barwne, ze specjalnego kroju żakietami czy płaszczami. Męskie stroje były więcej miejskie, tylko wysokie buty i haftowane koszule i krótsze niby surduty ciemne. Kapelusze specjalnej formy – męskie, a oryginalne zawiązanie barwnej chustki na głowie, u kobiet tworzyły śliczną całość.

Wszystkie nasze urzędy z Małopolski wysiedlone były na Morawy i do Czech, a naczelne władze znajdowały się w Wiedniu. Dowiedzieliśmy się, że poseł nasz z Przemyśla adw. Czajkowski jest też w Wiedniu. Korzystając z tego Józef pojechała tam zaraz po Świętach Bożego Narodzenia, by przedstawić kwity za rekwirowane konie i bydło, gdyż ogłoszono, że straty te będą uwzględniane i wynagradzane. Dzięki znajomości i poparciu p. Czajkowskiego, zapłacono mężowi za te kwity i w ten sposób mieliśmy pewien zapas gotówki na powtórne zagospodarowanie zniszczonego majątku. Jeszcze oczywiście wypłacono nam później oszacowane szkody wojenne, z czego poza zakupem inwentarza, mogliśmy zagospodarować majątek odpowiednio i uzbierać do 1920 r. sumę odpowiednią na spłacenie reszty ceny kupna Ruszelczyc od hr. Konarskiego, choć w spóźnionym terminie.

W Hlukach żyliśmy jednak ciągle nadzieja powrotu i nasłuchaliśmy wieści z walk frontowych, które toczyły się już bliżej Krakowa. Opowiadano sobie potem taką historyjkę: gdy jakiś chłop koło Bochni został zapytany przez wojskowych rosyjskich, czy daleko jeszcze do Krakowa? Ten miał im odpowiedzieć

– Jak dla kogo

- Co to ma znaczyć? Spytał Moskal

- Ano dla mnie blisko, ale dla was to bardzo daleko

- Dlaczego?

- Bo wy nigdy tam nie dojdziecie.

I tak też się stało. Do Krakowa nie doszli, choć byli bardzo blisko.

 

Powrót do domu

Chyba już w czerwcu zaczęliśmy się przygotowywać do powrotu. Już w maju nadchodziły wieści o cofaniu się wojsk rosyjskich. Na wyjazd trzeba było otrzymać odpowiednie upoważnienie od władz, przedstawić różne świadectwa. Więc zaświadczenie, że mamy tam gospodarstwo i świadectwo szczepienia ospy i cholery, która panowała na terenach uwolnionych (raczej chyba był to tyfus). Zabieraliśmy ze sobą tylko to co najukochańsze, pozostawiając resztę u Reniostwa i pożegnawszy naszych kochanych gospodarzy i ich gościnne progi i zdobywszy bilety do Przemyśla ruszyliśmy w drogę. Konie sprzedaliśmy już przedtem. Maszynka spirytusowa i zapasy żywności wraz z rondelkiem powędrowały też z nami. Wagony były częściowo towarowe, częściowo osobowe. Nie pamiętam już trasy naszego powrotu, ale w każdym razie nie wracaliśmy poprzednia trasą, a droga trwała trzy doby.

Zatrzymywaliśmy się często po drodze, gdyż tory były zatarasowane lub zepsute na terenach walki, które zaczynały się od Krakowa. Był czerwiec, ciepły i pogodny, ale widoki były smutne. Wkoło rowy strzeleckie tuż przy torach trupy koni i smród okropny. By zdobyć żywność na tak długą drogę, nie zaopatrzeni odpowiednio pasażerowie – przeważnie urzędnicy, wybiegali z wagonów do pobliskich osiedli, by coś zdobyć, a pociąg stał cierpliwie gwiżdżąc na ich szybszy powrót. Moja maszynka i zapas spirytusu miała powodzenie w całym wagonie wśród towarzyszów podróży.

Gdy wreszcie dojechaliśmy do Przemyśla pociąg był zupełnie pusty, a był to pierwszy pociąg osobowy, który przybył po wojnie do Przemyśla. Toteż wojskowi pełnili służbę na stacji i patrzyli na nas ze zdziwieniem, gdy zaczęliśmy wyładowywać nasze manatki z wagonu. Dworzec był zniszczony o dorożce ani tragarzu nie było mowy. Znalazł się w końcu jakiś wózek ręczny, który odwiózł nasze rzeczy do hotelu „City” najwspanialszego w Przemyślu, ale będący teraz w opłakanym stanie. Pościel była brudna, wszy i pluskwy oblazły nas i gryzły niemiłosiernie. Zaraz rano nasi panowie zaczęli rozglądać się za jakąś furmanką do przywiezienia nas do Ruszelczyc. Znalazł się usłużny faktor, który wyszukał nam konia ogromnego perszerona i wózek resorowy. Rzeczy większe zostawiliśmy pod opieką hotelu, gdyż wszystko nie mieściło się na wózku i ruszyliśmy w drogę, witając z radością nasze kochane strony. Po drodze spotykaliśmy już znajomych chłopów z Ruszelczyc, którzy witali nas z radością i opowiadając o spustoszeniu jakie tam zastaniemy.

 

Widok po wojnie

Już z Góry krzywieckiej zobaczyliśmy wijący się San i Ruszelczyce w dali i dziękowaliśmy Bogu, że nam pozwolił dobrnąć tu z powrotem do swoich, choć pustych kątów. Zajechaliśmy najpierw do Krzywczy do naszego kochanego proboszcza (ks. Władysława Soleckiego), który cały czas trwał na posterunku i zaprosił nas na noc. Zostawiwszy nasze rzeczy na plebanii na drugi dzień sami pojechaliśmy dalej z teściem. Zaraz od bramy folwarcznej przed czworakiem zatrzymała nas pozostała służba, witając serdecznie. Niestety brakowało wśród mieszkańców czworaków dużo mężczyzn, którzy jeszcze byli na froncie.

Strasznie się przedstawiał cały folwark, a nasz śliczny nowo postawiony dom był napełniony kupa śmieci, zgniłą słomą, szyby wybite, a pod oknami duże kupy gnoju, że sięgały do okien. Czekała nas praca oczyszczenia wszystkiego. Zaraz też zjawił się wójt Ciechowski, który jako starszy człowiek nie poszedł do wojska i opowiadał nam o okropnościach wojny.

Następnego dnia zaczęło się wywożenie nawozu z domu i wokół niego, którym nawieziono 2 morgi pola. Podobno uchodźcy tu mieszkający chorowali na biegunkę i tak obficie, całymi niemłóconymi snopami ze sterty ścielili, a że nie zmieniali tej słomy, a przychodzili inni, którzy na tą słomę dawali inną i tak dalej, aż urosły te góry gnoju. Trochę baliśmy się, aby zarazy nie wywołać, ale szczęśliwie nikt nie zachorował. Poczciwi ludzie pomogli nam w tym zadaniu, nawet odnalazły się dwa konie folwarczne i jeden źrebak przechowany przez gospodarzy we wsi, przyprowadzono nam też 6 krów przechowanych we wsi i wóz też się znalazł z całą uprzężą. Znalazły się też krzesła, 2 siatki z łóżek, ½ szafy bibliotecznej przepiłowanej, bo się całość w domu nie mieściła i tak po trochu uzbierało się trochę inwentarza i sprzętu. Wszystko to odwieźli nam ludzie dobrowolnie, tłumacząc się, że wzięli na przechowanie, by nie zniszczono. Jeszcze wtedy byli uczciwsi niż się okazało po II wojnie – młodsze pokolenie.

Teść mój pojechał do siebie na Kopań, by tam coś uporządkować, a my zostaliśmy sami. Nasz sąsiad Piotr Rzudidło ocalił nam prawie całą bibliotekę i materace włosiane z dwóch łóżek. Kucharka nasza Władzia zachowała portrety staroświeckie, tureckie po wuju Krajewskim, dywan i część naczyń kuchennych i to nam wszystko oddała. Oddano nam jeszcze trochę mebli przechowywanych u chłopów. Wszystko jednak było tak zniszczone, a co gorsza zapluskwione, bo pluskwy gnieździły się w futrynach okien i drzwi, poza tym jeszcze było pełno karaluchów. Nie śpieszyliśmy się więc z zakupem nowych mebli i urządzaniem mieszkania.

Powoli jednak nasze gospodarstwo zaczynało powracać do porządku. Zebraliśmy trochę zboża. Ludzie powoli zaczęli powracać do pracy. Powrócili i sąsiedzi do swoich majątków.

Zapraszamy na blog  - http://krzywcza.blogspot.com/